Dojdę na piechotę.
– Co to, to nie.
Jude podążała za znakami prowadzącymi do Parku Przyczep imienia Wodza Sealtha. Stamtąd Lexi pokierowała ją krętą drogą do zachwaszczonej działeczki, gdzie na betonowych słupkach stała szeroka, żółtawa przyczepa. Pęknięte wzdłuż drzwi wejściowe pomalowano na ohydny niebieski odcień, a sprane zasłonki w oknach były nierówno obszyte. Wzdłuż złączy przyczepy sunęły gąsienice rdzy. Głębokie, błotniste koleiny w trawie znaczyły miejsce, gdzie parkowano auto.
Jude zatrzymała się na brzegu zarośniętego trawnika i zgasiła silnik. Nie tego się spodziewała.
– Czy mama jest w domu? Nie chcę cię tak po prostu wysadzić. Chciałabym ją poznać.
Lexi spojrzała na Jude.
– Mama zmarła trzy lata temu. Mieszkam teraz z ciocią Evą.
– Och kochanie! – powiedziała Jude. Wiedziała, co to znaczy stracić rodzica; jej ojciec zmarł, gdy miała siedem lat. Świat stał się mroczny i przerażający, a ona przez długie lata nie była pewna swojego w nim miejsca. – Bardzo mi przykro. Wiem, jakie to musi być dla ciebie trudne.
Lexi wzruszyła ramionami.
– Od jak dawna mieszkasz z ciocią?
– Od czterech dni.
– Od czterech dni? Ale... gdzie byłaś...
– W rodzinie zastępczej – odparła cicho Lexi, wzdychając. – Mama brała heroinę. Czasami mieszkałyśmy w samochodzie. Więc pewnie teraz zakażesz mi spotykać się z Mią. Rozumiem. Naprawdę. Szkoda, że ja nie miałam matki, która troszczyłaby się o to, z kim się spotykam.
Jude ściągnęła brwi. Niczego takiego się nie spodziewała. Te rewelacje ją zaniepokoiły, ale nie chciała wyjść na kogoś, kto ocenia człowieka na podstawie sytuacji materialnej i innych życiowych okoliczności. No i nie widziała jeszcze tak zdołowanej nastolatki jak Lexi w tym momencie. Wszystko w tej dziewczynie wołało: klęska; z pewnością przeżyła niejedno rozczarowanie.
– Nie jestem taka jak moja mama – zapewniła gorąco Lexi. W niebieskich oczach płonęło szczere pragnienie.
Jude jej wierzyła, lecz wyczuwała zagrożenie. Mia była delikatna, łatwo dałaby się zwieść na manowce. Jude nie mogła zignorować tego, co usłyszała, mimo współczucia dla dziewczyny.
– Ja też nie jestem taka jak moja matka. Ale...
– Co?
– Mia jest nieśmiała. Na pewno już o tym wiesz. Nawiązywanie przyjaźni nie przychodzi jej łatwo i za bardzo się przejmuje tym, czy ktoś ją lubi. Zawsze taka była. A w zeszłym roku ktoś złamał jej serce. Nie chłopak. Gorzej. Przyjaźniła się z nią dziewczyna, Haley. Przez kilka miesięcy były nierozłączne. Jeszcze nigdy nie widziałam Mii tak szczęśliwej. Ale wyszło szydło z worka. Haley miała na oku Zacha, który wpadł w jej sidła. Nie wiedział, jak to zasmuci Mię. Krótko mówiąc, Haley rzuciła Mię dla Zacha, a kiedy Zach stracił dla niej zainteresowanie, w ogóle przestała nas odwiedzać. Mia tak się tym przejęła, że przez miesiąc prawie wcale się nie odzywała. Bardzo się o nią martwiłam.
– Dlaczego mi o tym opowiadasz?
– Dlatego, że... jeżeli zostaniesz jej przyjaciółką, musi mieć pewność, że może na ciebie liczyć. Ja też chcę mieć tę pewność.
– Nigdy w życiu bym jej nie skrzywdziła – zapewniła Lexi.
Jude pomyślała o zagrożeniach, jakie ta przyjaźń może stanowić dla córki, a także o płynących z niej korzyściach, i rozważała je na przemian, jakby o wszystkim mogła w pojedynkę zadecydować. Wiedziała, że tak nie jest. Czternastolatka może sama dobierać przyjaciół. Ale Jude mogła ułatwić bądź utrudnić utrzymanie przyjaźni między Mią a Lexi. Co było lepsze dla jej córki?
Spojrzała na Lexi i odpowiedź przyszła sama. Jude przede wszystkim była matką, bezwarunkowo, zawsze. A córce bardzo, rozpaczliwie potrzebna była przyjaciółka.
– W sobotę zabieram Mię do miasta, do manikiurzystki. Dzień dziewczyn. Chciałabyś pojechać z nami?
– Nie mogę – odparła Lexi. – Jeszcze nie znalazłam pracy. Krucho z pieniędzmi. Ale dziękuję.
– Ja stawiam – rzuciła lekko Jude. – I nie chcę słyszeć o odmowie.
3
2003
Ostatnie trzy lata wymęczyły Jude i wyostrzyły jej czujność. Nie wiedziała, jakie życie może być przerażające, do chwili gdy dała Zachowi i Mii kluczyki do samochodu i popatrzyła za nimi, jak odjeżdżają. Od tamtego momentu zaczęła się bać o dzieci. Wszystko ją trwożyło. Deszcz. Wiatr. Śnieg. Mrok. Głośna muzyka. Inni kierowcy. Nadliczbowi pasażerowie stłoczeni w aucie.
Dała dzieciom telefony komórkowe i ustaliła zasady. Godziny powrotu do domu. Odpowiedzialność. Uczciwość.
Dreptała w kółko, kiedy spóźniły się kilka minut, a swobodny oddech wracał jej dopiero, gdy położyły się do łóżek. Myślała, że właśnie to jest najgorsze – wolność, jaką daje prawo jazdy, lecz życie zweryfikowało ten sąd.
Wcześniejsze niepokoje były zaledwie wstępem do tego, co niósł ostatni rok nauki w liceum. Już na początku pierwszego semestru ciśnienie wzrosło jak w szybkowarze: terminy i papiery do wypełnienia absorbowały jak kostka Rubika. College wisiał na horyzoncie niby chmura po eksplozji nuklearnej, skażając powietrze. W porównaniu z tym lata podwożenia na zawody sportowe, treningi, próby teatralne i przedstawienia były niczym.
Na ścianie nad biurkiem Jude powiesiła dwa wielkie kalendarze, jeden oznaczony ZACH, a drugi MIA. Na czerwono wpisała terminy zgłoszeń do college’ów, grubą kreską daty testów. Od lat pilnie śledziła statystyki przyjęć i czytała o różnych uniwersytetach, oceniając, który będzie najlepszy dla jej dzieci.
Spodziewała się, że Zachowi pójdzie jak po maśle. Rozpoczął klasę maturalną z wynikiem 3,96 w teście GPA i z idealnym wynikiem SAT. Właściwie mógł pójść, gdzie zechce.
Z Mią rzecz wyglądała inaczej. Stopnie miała dobre, ale nie celujące; podobnie było z testem SAT. Mimo to bardzo chciała studiować na renomowanym wydziale teatralnym Uniwersytetu Południowej Kalifornii.
Jude sypiała coraz gorzej. Wieczorem leżała w łóżku, powracając w myślach do kryteriów przyjęć i do danych statystycznych, aż robiło jej się niedobrze. Bezustannie kombinowała, jak urzeczywistnić marzenie córki. Niełatwo umieścić jedno dziecko na obleganej uczelni, a cóż dopiero dwoje. Bliźniaki musiały iść do college’u razem; żadne inne rozwiązanie nie wchodziło w grę. Mia musiała mieć przy sobie brata.
A teraz, jakby nie dość miała stresów, padło słowo, którego tak się obawiała.
Impreza.
Jude odetchnęła głęboko, aby się uspokoić.
Siedziała przy dużym stole razem z rodziną. Był piątkowy wieczór, początek października; niebo przybrało barwę dojrzałych śliwek.
– No więc? – naciskał Zach ze swojego miejsca przy stole. – Możemy iść czy nie? Molly i Tim puścili Brysona.
Mia siedziała obok brata. Blond włosy, splecione wcześniej na mokro, po wysuszeniu skręcały się zygzakowato. Przez ostatnie trzy lata Mia rozkwitła, stając się prawdziwą pięknością o nieskazitelnej cerze i olśniewającym uśmiechu. Przyjaźń z Lexi trwała niezmiennie jak biegun magnetyczny północny, dzięki czemu Mia nabrała pewności siebie. Córka nadal nie grzeszyła