wasza miłość – rzekł Jewsiej z lekceważeniem w głosie. – Nie wytrzymają na placu z prawdziwymi żołnierzami.
– Jest ich prawie trzy razy więcej, a my musimy przejść przez bród – odezwał się kanclerz. – Mamy piechotę, a oni prawie samą jazdę.
– Do następnego brodu daleko – dodała księżna.
– Jeśli poszukamy innego przejścia, pójdą za nami wzdłuż rzeki – wtrąciłem. – Taka to będzie zabawa w łapanego…
Jewsiej skinął głową na znak, że się ze mną zgadza.
– Podzielmy się, Wasza Wysokość – zaproponował. – Zostawmy tu piechotę i rozłóżmy obóz, a ja z jazdą i Jugrami ruszę do północnego brodu. Zajdę ich od lasów, a kiedy zaatakujemy, to Wasza Wysokość pchnie piechotę przez rzekę.
– Jest nas prawie trzy razy mniej i mamy się jeszcze podzielić? – zapytałem.
Oficer spojrzał na mnie wrogo, lecz nic nie powiedział.
– No i armat szkoda – zauważył nieśmiało Andrzej.
Ludmiła skinęła głową.
– Ano szkoda byłoby wcale ich nie użyć – zgodziła się. – Tak więc wycofamy się, a oni niech idą za nami, jeśli chcą…
Przez chwilę wszyscy milczeli.
– A jeśli nie zechcą? – zapytałem. – Jeśli naprawdę pozwolą nam wrócić do Peczory?
– Sam mówiłeś, inkwizytorze, że Kamieński będzie chciał rozstrzygnąć wszystko jednym cięciem – zaoponował Andrzej.
– Tak mówiłem – przyznałem. – Niemniej, jeśli Wasza Wysokość pozwoli, może przecież zaistnieć sytuacja, że ruszą naszym śladem. Jak wilki wokół stada jeleni. Zaatakują, cofną się, tu urwą kawałek, tu ugryzą…
Ludmiła zerknęła na Jewsieja.
– Może i tak być – przyznał niechętnie.
– Nie dadzą żołnierzom spać, będą przeszkadzać, pozorować ataki…
– Ty byś tak zrobił? – zapytała.
– Tak – odparłem po chwili. – Sądzę, że właśnie tak, chociaż jak Wasza Wysokość wie, nie jestem ani żołnierzem, ani oficerem, więc moje słowa mogą być traktowane jedynie jako rozważania laika. Czytałem pamiętniki Cezara, czytałem też o wojnach rzymskich i perskich, ot i całe moje doświadczenie. – Wzruszyłem ramionami.
– Zrobią tak, jak mówi inkwizytor? – zwróciła się do Jewsieja.
Ten zastanawiał się.
– Inkwizytor przeczytał pewnie więcej książek, niż ja zabiłem ludzi – odparł wreszcie. – A zabiłem naprawdę wielu, jak wasza miłość wie. I wiem, że łatwo słuchać o wojnach i bitwach, ale nie tak łatwo już je prowadzić. Zwłaszcza kiedy, tak jak kniaź, ma się hałastrę za żołnierzy. A przecież my co? Czy nie mamy kłów i zębów? Nie jesteśmy jeleniami, inkwizytorze. – Zwrócił ściągniętą gniewem twarz w moją stronę. – Jesteśmy niedźwiedziem. I oni o tym wiedzą, że nie będą nas szarpać bezkarnie…
– Wybacz – powiedziałem. – Nie chciałem nikogo urazić.
– A więc dobrze! – Księżna klasnęła. – Cofamy się. Wyjdziemy na północ, na równinę. Niech tam na nas uderzają, jeśli chcą. A jeśli nie uderzą, pomyślimy, co robić dalej. Mówię wam wszystkim – pochyliła się w siodle – że wierzę w Kamieńskiego, wierzę w jego zapalczywość, jego pewność siebie i chęć pognębienia mnie w otwartej bitwie. On o tym marzy. – Odetchnęła głęboko i przymrużyła oczy. – O poprowadzeniu szarży na moje oddziały. O wielkiej walce, w której fale setek żołnierzy zetrą się ze sobą niczym sztormowa fala ze skałami. – Ludmiła uderzyła otwartą dłonią w pięść, aż zadźwięczała stal rękawic. – Znam takich jak on. – Skrzywiła pogardliwie usta. – I wiem, że nie wiedzą oni, co to pokora i cierpliwość.
– I zapewne czytali Homera – dodałem.
Księżna spojrzała na mnie rozjaśnionym wzrokiem.
– A żebyś wiedział – powiedziała.
Całą noc nie dawali nam spać, hałasując, udając ataki i miotając w stronę obozowiska płonącymi strzałami. Nikomu nie wyrządzili szkody, ale na pewno dla nikogo też nie było to przyjemne doświadczenie. Jednak warto zauważyć jedno: duża część służących Ludmile żołnierzy wędrowała jeszcze z wielkim księciem Dymitrem za Kamienie, by wojować tam z Jugrami. Zanim nastał pokój między Rusinami a tym barbarzyńskim, pogańskim ludem, wiele krwi się polało. I żołnierze Ludmiły wiedzieli, jak to jest być atakowanym przez przeważające siły wroga. I wiedzieli również, że z takim wrogiem można wygrać, jeśli tylko umie się odpowiednio pokierować sprawami.
– Zaatakują równo z brzaskiem, w porannej mgle – powiedziała otulona kożuchem Ludmiła.
Siedzieliśmy w ciemnościach, by nie dawać okazji wrogim strzelcom. Słali co prawda strzały na oślep, ale nasi łucznicy odpowiadali im również na oślep. Niewielkie to szkody komukolwiek wyrządzało, tyle że większość ich hałastry pewnie smacznie spała, a cała nasza armia czuwała.
Księżna rozkazała wszystkim szykować się do odparcia ataku. Ustawiono wozy, wbijano kołki, pomiędzy którymi przeciągano liny, kopano doły, ustawiano zaostrzone pale… Krótko mówiąc, robiono te wszystkie rzeczy, które powinien robić oddział obawiający się ataku. Antyczni Rzymianie każdy obóz urządzali tak, by stawał się miniaturową fortecą. I chociaż żołnierzom Ludmiły daleko było do rzymskiej sprawności, to robili wszystko jak najstaranniej, wiedząc przecież, że od tej pracowitości i solidności będzie zależało ich życie.
– Gdzie mamy ustawić armaty, wasza miłość? – zapytał Jewsiej.
– Obróćcie je na wschód – zdecydowała księżna.
To były niewielkie działa, więc szybkie ich przemieszczenie czy odwrócenie nie byłoby szczególnym problemem, ale oczywiście najlepiej byłoby, gdyby od razu stały tam, gdzie będą najbardziej potrzebne.
– Proszę wybaczyć, Wasza Wysokość, że spytam. Wasza miłość sądzi, że wróg zaatakuje o świcie, mając słońce za plecami, tak? Aby nasi łucznicy oślepieni promieniami gorzej celowali?
Uśmiechnęła się.
– To też – odparła. – Ale wierzę, że człowiek taki jak Kamieński będzie pragnął szarżować otoczony blaskiem wschodzącego słońca. Taka scena wyda mu się godna uwiecznienia w poezji lub na obrazach.
– Ach tak.
– Wątpisz w moje słowa? – spytała, nie gniewnie jednak, lecz raczej pobłażliwym tonem.
– Nie, Wasza Wysokość – rzekłem szczerze. – Staram się jedynie czegoś nauczyć.
I stało się tak, jak prorokowała Ludmiła. Kawaleria Kamieńskiego, pędząca w luźnym szyku, mknąca szeroko niczym fala, runęła na nas w świetle wschodzącego słońca. Wszyscy byli na to przygotowani. Żołnierze cofnęli się, zajmując wyznaczone pozycje, a armaty plunęły ogniem i żelazem. Trudno powiedzieć, czy poczyniły wielkie szkody, lecz na pewno narobiły mnóstwo hałasu i wyprodukowały ogromne obłoki gryzącego, gęstego dymu.
– Wasza Wysokość – rzekłem uroczyście – sądzę, że twoi żołnierze powinni być dumni, iż będą mogli umierać za twoją sprawę.
Spojrzała na mnie bystro i zmarszczyła brwi.
– Naprawdę w to wierzysz?
– Ja