obcinać.
– Tak też się robi – zgodziłem się. – Nasmołować, obłożyć sianem i spalić.
– To nawet podoba mi się bardziej – stwierdziła Ludmiła. – Będzie trwało dłużej, więc i widowisko na tym zyska.
– Bo obcięcie to rzeczywiście tylko tak szast-prast – poparł ją Andrzej, ale widziałem, że słucha nas jednym uchem, skupiony na uważnym przyglądaniu się gęstwinie, czy aby nie wychynie z niej jakaś zasadzka.
– Niekoniecznie – nie zgodziłem się z nim. – Ręka może zostać nie obcięta, lecz odpiłowana. Wtedy kara jest sroższa, a ból znacznie większy.
– Widzisz go – pokręciła głową Ludmiła. – Odpiłowana, no proszę. Nie pomyślałam o tym… No dobrze. A jak już będzie oślepiony, wykastrowany, pozbawiony ręki i języka, to co dalej? – zapytała.
– Wtedy należy utrzymać go przy życiu i wystawić na widok publiczny – rzekłem. – Niech lud należący do Waszej Wysokości przyjrzy się zdrajcy i pozna, do jakiego nieszczęścia doprowadziła Kamieńskiego zdrada.
– Słusznie – zgodziła się ze mną Ludmiła. – Zrobimy więc, jak mówisz.
Zerknęła na Andrzeja, który cały czas z ponurym wyrazem twarzy przepatrywał gęstwinę.
– Nie bój się – powiedziała lekkim tonem. – Nikt nie wystrzeli do nas zza drzew…
– Przyszłość należy do dobrze przygotowanych – burknął wcale nie przejęty tym, że zwraca się podobnym tonem do władczyni.
Ludmiła jednak tylko parsknęła śmiechem. Jak na mój gust i zważywszy na sytuację, była zdecydowanie za bardzo rozbawiona.
– Jedyną prawdziwą przyszłością jest życie wieczne – stwierdziłem sentencjonalnie.
Obróciła się w moją stronę i zrozumiałem, że wbrew swojej woli to ja ją rozgniewałem.
– Do tego jeszcze mi niespieszno – warknęła.
– A ja jadę obok Waszej Wysokości po to, by w razie czego zastąpić Waszą Wysokość na tej niechcianej drodze – odparłem spokojnie.
Przypatrywała mi się przez chwilę, potem klepnęła mnie opancerzoną dłonią w ramię.
– I to ci się chwali – stwierdziła rozpogodzona.
Zabudowania, które obserwowaliśmy z ukrycia, trudno było nawet nazwać fortem. Ot, kilka chat zbitych z grubych bali, leżących jednak w strategicznie dobrym miejscu. Z trzech stron ten chutor otaczała zarośnięta trzcinami rzeka o brzegach porośniętych gęstymi i wysokimi krzakami, a jedyna droga wiodła przez ścieżkę utworzoną z pni rzuconych w błocko. Nawet trudno było myśleć o tym, by przejechać tamtędy konno i nie narazić konia na złamanie nogi. Bez wątpienia ludzie kniazia niezwykle ostrożnie przeprowadzali swoje wierzchowce tą ścieżką. No ale niby jak my mieliśmy przypuścić niespodziewany atak, prowadząc konie za wodze i uważając, by nie wdepnęły w niebezpieczne miejsce?
Wśród zabudowań widzieliśmy kilkanaście kręcących się postaci, spomiędzy domów unosił się dym, na końcu grobli stało dwóch zbrojnych, wyraźnie zdenerwowanych, popatrujących to w jedną, to w drugą stronę.
– I co teraz? – zaszeptałem.
Próba szturmowania tego gospodarstwa tak małymi siłami, jakie mieliśmy ze sobą, byłaby szaleństwem. Przeciwnicy, nie mając gdzie uciekać, podjęliby obronę, a jeśli już zaczęliby walczyć, to bardzo szybko zorientowaliby się, jak niewielu jest atakujących. I wielki triumf Ludmiły zamieniłby się w przytłaczającą klęskę. Poza tym nadal nie wiedzieliśmy, ilu tak naprawdę ludzi znajdowało się na tym rozległym, zarośniętym wysokimi krzewami półwyspie. Pięćdziesięciu? A może dwustu? Widzieliśmy przez zarośla stado rozkulbaczonych koni, ale nie wiedzieliśmy, czy nie ma ich jeszcze więcej w stajni lub na innym pastwisku.
– Skoro rozsiodłali konie, to chcą im dać odpocząć. Skoro chcą im dać odpocząć, to pewnie minie trochę czasu, zanim znowu zbiorą się do drogi – zaryzykował przypuszczenie Jewsiej.
Cóż, mogło tak być, ale mogło być zupełnie inaczej. W takiej bandzie, złamanej klęską i ucieczką, nigdy nie wiadomo, co się zdarzy i czy to, co się zdarzy, będzie zgodne z zasadami logiki lub zwyczajnie – zdrowego rozsądku.
Księżna spojrzała w stronę brudnoczerwonego słońca, które malowało na niebie krwawą dymną łunę. Wiedziałem, że zastanawia się, czy atakować od razu, czy w nocy, czy może dopiero wraz z brzaskiem. Wszystkie te rozwiązania miały swoje zalety, lecz wszystkie miały również znaczące wady. I wydawało mi się, że rozpoczęcie akcji teraz, jeszcze przed zmrokiem, ma tych wad najmniej.
– Czują się zbyt bezpiecznie, jak na mój gust – powiedziałem. – Nie spodziewali się chyba tak szybko Waszej Książęcej Mości…
Księżna skrzywiła usta.
– Co trzeba zrobić, żeby wygnać lisa z nory? – zapytała.
– Przestraszyć – odparłem po chwili.
– Właśnie tak. – Skinęła głową. – I tak są już przerażeni, więc niewiele im trzeba, by wywołać panikę. A jeśli się nie uda… – zamilkła na chwilę. – Cóż, poczekamy na resztę wojska i zobaczymy, co da się zrobić. Albo po prostu kupimy głowę kniazia od jego ludzi. – Zaśmiała się złośliwie.
Ośmielałem się sądzić, iż miała rację. Podkomendni Kamieńskiego w sytuacji, w jakiej się znajdowali, zapewne z wielkim zainteresowaniem powitaliby propozycję zyskania wolności, amnestii i kilku groszy w zamian za wydanie dowódcy, który obiecywał im tak wiele, a doprowadził ich do zguby. Poza tym to prawda, że zajmowany przez buntownika chutor był całkiem dobrym miejscem do obrony. Ale z tego samego powodu stanowił również śmiertelną pułapkę. Można było się z niego wydostać tylko przez nurt rzeki i bagniste, porośnięte trzcinami brzegi albo ową groblą utworzoną z nierówno poukładanych bali. Tak czy inaczej, próbujących uciekać czekało mozolne przedzieranie się przez przeszkody pod wrogim ostrzałem. Nic przyjemnego, zwłaszcza kiedy nie jest się zawodowym, zdyscyplinowanym żołnierzem, ale zwyczajnym obwiesiem marzącym tylko, by uratować skórę i ruszyć przed siebie, gdzie oczy poniosą, nie przejmując się więcej ani Peczorą, ani kniaziem Aleksandrem, ani księżną Ludmiłą.
Cofnęliśmy się do głównych sił i księżna wydała rozkazy. Kilkunastu żołnierzy miało odjechać na wschód i zachód, przebyć rzekę i potem pozorować atak w taki sposób, by narobić jak najwięcej hałasu. Dostali wszystkie muszkiety, garłacze i pistolety, jakie mieliśmy. Mieli również ostrzelać chutor płonącymi strzałami. Czy taka demonstracja wystarczy, by przerazić buntowników i zmusić ich do opuszczenia schronienia, które w ich rozszalałej wyobraźni zacznie się jawić nie jako bezpieczna ostoja, lecz jako pułapka, której szczęki właśnie zwierają się ze śmiercionośnym zgrzytem? Ba, któż to mógł wiedzieć! Czasami na polu bitwy, i znaliśmy takie przypadki z historycznych kronik, o zwycięstwie lub klęsce decyduje postępowanie jednego człowieka lub kilku ludzi. Jeżeli zaczną uciekać, głośno lamentując, wtedy pociągną za sobą innych i sprowadzą panikę na cały oddział. A jeśli wręcz przeciwnie: stanowczym krzykiem, odwagą i zdyscyplinowanym postępowaniem dadzą przykład towarzyszom, wówczas natchną ich serca spokojem oraz nadzieją. Dużo więc zależało od przypadku, a my mieliśmy temu przypadkowi po prostu pomóc, by sprawy potoczyły się zgodnie z zamierzeniami naszej władczyni. Komendę nad kilkunastoma jeźdźcami objął Jewsiej i zaraz ruszyli oni, nie zwlekając, bo przecież sprawę pilnie należało rozstrzygnąć przed zmrokiem.
– Dłużej to potrwa, a nie dojrzą nawet, jak ich zabijamy – zażartowała księżna,