Jacek Piekara

Ja, inkwizytor. Przeklęte kobiety


Скачать книгу

znowu uwierzy, iż wszystko może się dobrze potoczyć? Tak. Tak na pewno mogłoby być, ale najpierw należało wygrać bitwę, która właśnie nas czekała. Wydawało się to zadanie znacznie prostsze niż poranna walka, lecz przecież wielu było takich w historii świata i cywilizacji, którzy zlekceważyli słabego wroga. I ludzie ci leżeli niezadługo potem metr pod ziemią, a smakowitą esencję chwały i triumfu spijali już nie oni sami, lecz ich towarzysze lub podkomendni. Zawsze twierdziłem, że nawet wyszkolonemu żołnierzowi nie wolno lekceważyć choćby chłopa z zardzewiałymi widłami. Bo można się poślizgnąć albo można się potknąć. Albo można nie dostrzec, że za pierwszym chłopem stoi drugi chłop, tyle że z łukiem w rękach. Krótko mówiąc: ostrożność nie jest cechą upokarzającą ani godną wyszydzenia, ostrożność jest cechą chwalebną i charakteryzuje tych, którzy pragną dłużej żyć…

      Przyznam, że nie spodziewałem się, iż prowadzeni przez Jewsieja żołnierze, którzy przeszli na drugi brzeg rzeki, narobią aż tyle hałasu. Ale narobili. Nie tylko wystrzelili z garłaczy i muszkietów, nie tylko wysłali ulewę płonących strzał, lecz w dodatku jeszcze wyli, krzyczeli, dmuchali w jakieś piszczałki i gwizdawki. Krótko mówiąc, zrobili wszystko, by można było myśleć, że na drugim brzegu kotłuje się liczna i niebezpieczna armia. Oczywiście doświadczony wódz, stojący na czele zdyscyplinowanego oddziału, nie przejąłby się podobnym hałasem. Szybko oszacowałby, że rumor i zamieszanie nie powodują niemal żadnych strat, i domyśliłby się, że to tylko wybieg wroga. Że to zaledwie pozorowany atak, mający na celu zmylenie czy przerażenie jego żołnierzy. Jednak po tym, co zdarzyło się do tej pory, ośmielałem się przypuszczać, że kniaź Aleksander nie jest doświadczonym dowódcą, a z całą pewnością nie dowodził teraz zdyscyplinowanym wojskiem. Po przegranej bitwie, po pogromie i śmierci wielu rebeliantów nastroje w jego armii musiały być fatalne i starczyła tylko iskra, by panika wybuchła niczym beczka pełna prochu.

      Ludmiła zakazała żołnierzom zatrzymywać na grobli zmykających obwiesiów kniazia. Zależało jej, by jak najwięcej wrogów wyrwało się z obozowiska, licząc i spodziewając się, że uciekają od niebezpieczeństwa w stronę ocalenia. A miało być przecież całkiem odwrotnie.

      I zaraz naprawdę mieliśmy okazję na własne oczy ujrzeć panikę, jaka wszczęła się w chutorze. A potem ujrzeliśmy pierwsze uciekające przez groblę postaci. Jedni gnali na piechotę, inni pędzili na oklep na koniach, na które udało im się w ostatniej chwili wskoczyć, ale których, rzecz jasna, nawet nie siodłali. Na tej grobli, śliskiej, błotnistej i pełnej nierówno poukładanych belek, przewracali się i ludzie, i konie. Jakiś przerażony wierzchowiec zaczął wierzgać na wszystkie strony, próbując wstać, i wrzucił do bagnistej wody nie tylko kolejnego konia, ale również kilku piechurów, starających się uciec przed ciosami kopyt.

      – Zaraz sami siebie pozabijają. – Pokręciłem głową. – Nawet nasza pomoc nie będzie potrzebna.

      Andrzej szturchnął mnie i wskazał kniazia Aleksandra, który siedząc na rumaku, pokrzykiwał coś głośno i gniewnie i machał ręką uzbrojoną w miecz. Ludmiła zobaczyła go również i natychmiast wykrzyczała rozkaz do łuczników. Siedziało ich na drzewie dwóch. Dwóch jugryjskich tropicieli wyposażonych w azjatyckie łuki o potężnej sile strzału i wielkim zasięgu. Nie tylko byli doświadczonymi strzelcami, ale także ich broń została pieczołowicie przygotowana przez najlepszych mistrzów. Mówiono mi, że wykonanie takiego łuku, a powstawał on z drewna, ścięgien i zwierzęcych kości, zajmowało biegłemu w swym fachu łuczarzowi kilka, nawet kilkanaście tygodni. Ale owa broń w ręku doświadczonego myśliwego czy żołnierza była prawdziwie śmiercionośna. A dwaj Jugrowie na służbie księżnej uchodzili za mistrzów nawet w oczach pobratymców. I teraz wycelowali i wypuścili strzały. Przyglądałem się Kamieńskiemu, lecz koń szarpnął się pod nim, znarowił, odskoczył i obie strzały zapewne przeszyły jedynie powietrze. Nie wiem, czy buntownik w zapale, hałasie i krzyku zorientował się w ogóle, że przed chwilą o włos i tylko dzięki przypadkowi uniknął śmierci.

      I znowu mignął mi wódz buntowników, i mimo iż minęła zaledwie chwila, widziałem, że jest już pogodzony z losem. Najwyraźniej trzeźwo ocenił i uznał, że nie opanuje tej swojej hałastry, że nie zbierze ludzi do kupy, że nie da rady natchnąć ich dobrą myślą, odwagą i nadzieją. Nie zaganiał już więc podkomendnych, nie starał się zebrać ich w kupę, nie krzyczał pełnym głosem, prężąc się w siodle. Wręcz przeciwnie: skulił się na końskim grzbiecie, przytulił do karku wierzchowca i pędem gnał w stronę grobli. Strzała jednego z Jugrów zerwała ucho jego rumaka, a kiedy zwierzę, boleśnie zaskoczone, szarpnęło się w bok, grot drugiej przeszył powietrze o stopę od głowy jeźdźca.

      – Nie do wiary – mruknąłem. – Ale czemu ci durnie celują w człowieka, nie w konia?

      Tymczasem rumak Kamieńskiego roztrącił tłumek żołnierzy, zdeptał kopytami jednego z nich i już był na grobli. Przeskoczył przez pierwszą kłodę, poślizgnął się w błocie, utrzymał jednak równowagę, jakimś cudem przetańczył nad drugą przeszkodą, wreszcie przefrunął nad kolejną.

      – Na miecz Pana… – Pokręciłem głową.

      Jugryjska strzała tym razem miała trafić w końską pierś (wreszcie, jak widać, tropiciele zaczęli myśleć!), lecz trafiła w głowę żołnierza, który wbiegł nagle przed kniaziowego wierzchowca. Kamieński ściągnął wodze, jego koń potknął się na kolejnej przeszkodzie, a wtedy strzała drugiego z Jugrów gwizdnęła zwierzęciu nad łbem i zerwała czaprak znad uszu.

      – Nie wierzę własnym oczom – rzekłem.

      Andrzej tylko się roześmiał i pokręcił głową.

      Rumak kniazia, lekki, silny i zręczny, a jak widać, rozpalony również bitewnym żarem i dzięki temu żarowi zdolny do prawdziwie niezwykłych rzeczy, poderwał się na równe nogi i pogalopował dalej w stronę brzegu. I, wierzcie mi lub nie, mili moi, brzeg ów osiągnął. A tam, wyciągnięty niczym struna, pognał w stronę leśnej przesieki. Strzała jednego z Jugrów zarysowała mu ranę na zadzie i boku, strzała drugiego przebiła kaptur kniaziowej kapoty, ale nie zraniła Kamieńskiego, który cały czas ściśle przytulał się do końskiego grzbietu, jakby chciał stworzyć ze zwierzęciem jedną istotę zrośniętą mięśniami i skórą.

      – Jeśli to są najlepsi myśliwi Jugrów, to aż się boję spytać o tych mniej zdolnych – mruknąłem.

      Potem Kamieński i jego wierzchowiec zniknęli za drzewami. Zakląłem, a wraz ze mną zaklął też Andrzej. A później już wyskoczyliśmy zza drzew, by wraz z innymi żołnierzami zająć się tym, co musieliśmy koniecznie wykonać przed zmrokiem: wyrzynaniem uciekających wrogów.

      Wydawałoby się, że pogrom przerażonych bandytów nie nastręczy nam kłopotów, i rzeczywiście tak właśnie było. Na niedalekiej polanie dopadliśmy niewielką kupę tej hałastry, zdesperowaną i gotową się bronić, bo buntownicy widzieli, że nie bardzo mają gdzie uciekać, więc postanowili chociaż ulać trochę naszej krwi, zanim do końca wytoczona zostanie ich własna.

      Jednemu z nich powiodło się na tyle dobrze, że długą włócznią powstrzymał rumaka Andrzeja. Ostrze wbiło się w pierś zwierzęcia głęboko, aż po sam koniec długiego na stopę żelaznego grotu. Siła uderzenia była jednak tak wielka, że napastnik przewrócił się, wypuścił z rąk włócznię, a narowiący się w bólu koń potrącił go i zdeptał, po czym sam upadł na niego, tocząc z pyska pianę zmieszaną z posoką. Na szczęście dworzanin Ludmiły zdążył zeskoczyć z padającego wierzchowca, ale poślizgnął się w błocie i wypuścił miecz. A ja zauważyłem, że w jego stronę biegnie długowłosy, brodaty osiłek, bosy i w poszarpanym kubraku, za to potężny i włochaty niczym niedźwiedź, a i też rozjuszony niczym niedźwiedź kopniakami obudzony we własnej gawrze z zimowego snu. Być może ten chłop nie paliłby się do walki z jeźdźcem, lecz kiedy zobaczył wroga, który właśnie stracił rumaka i w dodatku zgubił