tylko Bogu Najwyższemu zawdzięczamy, iż przetrwaliśmy jeszcze na tym padole krwi i łez.
Oczywiście bandyta nie miałby żadnych szans przeciwko komuś uzbrojonemu we włócznię, miecz czy szablę. Zostałby rozszarpany gizarmą czy zatłuczony kiścieniem. Ale w tym wypadku trafił na bezbronnego wroga. Bo Andrzej podnosił miecz z ziemi, a był na tyle niedoświadczony, że nie zwrócił uwagi na nadbiegającego osiłka. Ten zamachnął się zza ramienia i z piekielną siłą opuszczał maczugę prosto na głowę dworzanina Ludmiły…
Od zawsze wiedziałem, że ludzie znajdujący się w pobliżu mnie mogą być wdzięczni losowi, że zesłał im tak biegłego obrońcę jako towarzysza. I teraz potwierdziło się to w sposób jak najwyraźniejszy. Zanim bowiem broń zdążyła opaść na czaszkę Andrzeja, ja skoczyłem, wyciągnąłem tarczę i sparowałem cios. Byłem zbyt daleko, by uczynić to w sposób idealny, więc maczuga ześlizgnęła się po krawędzi, trafiając Andrzeja tylko w policzek. Mój towarzysz wrzasnął z boleści, strachu oraz zaskoczenia i upadł na ziemię, a krew tryskała spomiędzy palców, którymi ściskał poranioną twarz. Osiłek wywrócił się z powodu powstrzymanego impetu uderzenia, lecz nie mogłem jego słabości i niezręczności wykorzystać w tym momencie, gdyż i ja poślizgnąłem się w błocie, bo cios był przecież naprawdę mocny i solidnie mną wstrząsnął. Zerwałem się jednak szybciej od napastnika i nie mogąc wyprowadzić dobrego cięcia mieczem, przywaliłem mu chociaż krawędzią tarczy w zęby. Ale to był naprawdę twardy przeciwnik. Uderzenie nim wstrząsnęło, zmiażdżyło mu usta i wytłukło zęby, jednak bynajmniej nie powstrzymało od ataku. Już później pomyślałem, jak głupio, podle i bezsensownie byłoby bohatersko przetrwać bitwę z demonem, z tym magicznym Wilkiem, którego futro leżało przy moim peczorskim łóżku, a zostać zabitym przez zarośniętego niczym zwierzę, cuchnącego i plugawego ruskiego wieśniaka. Bandyta ów rzucił się do walki, Bogu dziękować, stopa znowu poślizgnęła mu się w błocku, przez co utracił nieco szybkości i impetu, ale jednak wylądował na mnie, obalając na ziemię. Nie próbowałem nawet się z nim siłować. Był potężny, najwyraźniej nieczuły lub bardzo odporny na ból oraz zapewne tak tępy, by nie lękać się śmierci. Osłoniłem się tylko lewym ramieniem, a prawą dłonią wyszarpnąłem sztylet z cholewy buta i wbiłem wrogowi z całej siły w wewnętrzną stronę uda. A jednak coś go zabolało! Wrzasnął i na chwilę stracił zainteresowanie uduszeniem mnie czy zmiażdżeniem mi twarzy, a ja w tym momencie zdążyłem wyrwać ostrze z jego rany i pchnąć je powtórnie, tym razem spokojniej mierzonym ciosem pod żebra. Moja broń był to dobry sztylet z hiszpańskiego żelaza, z klingą tak ostrą, że można się było nią golić, i szpicem potrafiącym przekłuć w powietrzu spadający liść. Docisnąłem ostrze do samej rękojeści w głąb rany, jednocześnie odepchnąłem osiłka i skręciłem się pod nim, uwalniając się od jego ciężaru. I w chwilę potem stało się tak, że on gramolił się z błota, krwawiąc niczym zarzynana świnia, a ja klęczałem obok niego ze sztyletem w garści. Tym razem żgnąłem go w grubą, tłustą i czerwoną szyję. Rozorałem bandycie tętnicę i widząc, jak strumień krwi bluzga spomiędzy palców, którymi osłonił ranę, wiedziałem już, że w klepsydrze życia tego człowieka przesypują się ostatnie ziarenka.
Wstałem, odsunąłem się o dwa kroki, wytarłem ostrze sztyletu i schowałem je z powrotem do pochwy przy cholewie. Teraz nadszedł czas zająć się rannym Andrzejem. Nie sądziłem, by stała mu się szczególna krzywda, jednak oczywiście nie mogłem go zostawić samego. Co prawda nie widziałem w pobliżu przeciwników, ale dworzanin Ludmiły najwyraźniej miał dzisiaj pecha, a ja wolałem, by ten pech się nie powiększył. Po pierwsze, przyzwyczaiłem się do niego, po drugie, uważałem go za pożytecznego stronnika, po trzecie wreszcie, Ludmiła darzyła go sentymentem, więc nie byłaby zadowolona, gdyby zginął tylko dlatego, że zostawiłem go rannego na polu bitwy.
Uklęknąłem przy Andrzeju. Nie jęczał już, lecz klęczał skulony, a krew cały czas ściekała mu spomiędzy palców. Dotknąłem jego ramienia.
– Pokażcie no – rozkazałem.
Krzywiąc się, oderwał dłonie od twarzy.
– Uważajcie teraz, muszę zobaczyć, czy nie macie połamanych kości – ostrzegłem.
Złamana szczęka czy kość policzkowa to paskudna i nieprzyjemna sprawa. Poskładać je trudno, a ból przeszkadza długie tygodnie w jedzeniu i piciu. Nie mówiąc już o tym, że obrażenia mogą oszpecić do końca życia i spowodować trudności w mówieniu. Oczywiście zawodowym żołnierzom ostatnie dwie sprawy mogły nie sprawiać wielkiego problemu, lecz młody dworzanin zapewne wolałby ich uniknąć.
Wyjąłem zza pasa bukłak z wodą i starałem się przemyć twarz Andrzeja. Bez szczególnej ostrożności obmacałem też jego policzki i żuchwę i z satysfakcją zauważyłem, że dworzanin nie wrzeszczy z bólu. Gdyby miał połamane kości, a ja tak bezceremonialnie bym je naciskał, to wierzcie mi: wyłby jak potępiony. Skórę miał co prawda rozdartą dość głęboko żelaznymi kolcami, ale od tego zazwyczaj się nie umiera. No i kiedy go dotykałem, wypluł obok mojej dłoni okruszki zębów. Cóż, od tego nie umiera się również.
– Nic wam nie jest i nic wam nie będzie – stwierdziłem. – Pewnie zostaną wam blizny i tyle tylko waszej szkody. Jak wrócimy do obozu, spojrzę raz jeszcze, bo może trzeba będzie oczyścić ranę i ją zaszyć.
– Dziękuję wam. – Jęknął, wymawiając te słowa, gdyż jak widać, był na tyle obity, że ruszanie szczęką powodowało ból. – Uratowaliście mi życie.
Klepnąłem go w ramię.
– Wy zrobilibyście dla mnie to samo – odparłem lekkim tonem. – No chodźcie, już po wszystkim.
Pomogłem mu wstać, a on rozejrzał się niespokojnie.
– Co z kniaziem? – rzucił.
– Chyba uciekł na dobre. – Wzruszyłem ramionami. – Sami widzieliście, że miał mnóstwo szczęścia, iż nikt go po drodze nie trafił.
– A więc wszystkie nasze trudy na nic – stwierdził grobowym tonem mój towarzysz.
– E, chyba nie jest aż tak źle. Kto tak chętnie przyłączy się do człowieka, który przegrał dwie bitwy? Teraz księżna wyznaczy wielką nagrodę za jego głowę i już nigdzie nie poczuje się bezpiecznie. Każdego towarzysza będzie podejrzewał, iż ten chce go wydać…
– Może i tak. – Andrzej wyraźnie poweselał.
Ostrożnie dotknął poranionej twarzy.
– Bardzo będzie widać blizny? – spytał cicho.
– Nigdy nic nie wiadomo – odparłem. – Znałem takich, co nie dość, że rany goiły się na nich jak na psie, to nawet blizny potem blakły i znikały. Zresztą kiedy zapuścicie gęstą brodę, jak to wasz barbarzyński lud ma w obyczaju, to większość śladów i tak schowa się pod włosami…
Parsknął, lecz zaraz potem syknął z bólu.
– A gdzie Jej Wysokość? – zaniepokoił się nagle.
– Bądźcie spokojni. Jak ostatni raz ją widziałem, gnała z Jewsiejem u boku i otoczona żołnierzami.
Zerwał się, choć wyraźnie widziałem, że walczy z bólem.
– Muszę być przy niej – stwierdził stanowczo.
– Waszego konia diabli wzięli. – Ponownie wzruszyłem ramionami. – No cóż, zrobimy z siebie dziwowisko i pojedziemy we dwóch na moim, póki nie dostaniecie nowego wierzchowca.
– Bardzo wam jestem wdzięczny. – Wyciągnął dłoń w moją stronę. – Bardzo…
A byłem pewien, że dziękuje mi nie tylko za to, że zabiorę go na własne siodło, lecz przede wszystkim i cały czas za uratowanie życia. No cóż, zwykli ludzie przywiązani są tak mocno