Lucinda Riley

Siostra Słońca


Скачать книгу

zbyt dobrze. Łzawią okropnie.

      – Może do Downs wybierzemy się jutro rano. Choć o tej porze roku często strasznie tam wieje. Pewnie w Ameryce przywykłaś do łagodniejszego klimatu.

      – Nie. W Nowym Jorku jest o wiele zimniej niż tutaj. Tylko że… chyba trochę się zaziębiłam.

      – Nic dziwnego. Drogi stryj Edgar lubi liczyć każdego pensa, a pewnie sobie wyobrażasz, że ogrzanie takiego domu jak Woodhead Hall pochłania krocie. To wydaje się idiotyczne, jak pomyśleć, że można mieszkać w chatce w tropikach i wiele tam człowiekowi nie trzeba. Ale teraz chyba czas wracać, żeby Doris posadziła cię przy kominku i podała ci gorącą herbatę.

      – Jeśli masz ochotę przejechać się po Downs, bez trudu trafię sama z powrotem.

      – Nie ma mowy. Mogę oglądać Downs każdego dnia w tygodniu – powiedział i uśmiechnął się. – A ty jesteś tu na tak krótko, wolę więc patrzeć na ciebie.

      Cecily odwróciła głowę, żeby nie zobaczył, jak się rumieni. Ściągnęła mocno cugle i ruszyli kłusem obok siebie.

      – To – odchrząknęła – jak spędzasz tu czas? Pewnie na pisaniu wierszy?

      – Gdyby to była prawda… – Julius westchnął. – Może pewnego dnia ucieknę do Paryża i zamieszkam na jakiejś mansardzie na Montmartrze. Niestety, tu przede wszystkim pomagam stryjowi w prowadzeniu gospodarstwa. Stara się przyszykować mnie do przejęcia go w przyszłości, ale ja, jak narowisty koń, nie potrafię ustać w miejscu. Moją zmorą są księgi rachunkowe. O dobry Boże! Wiesz, o czym mówię, co?

      – Tak. Mój ojciec też spędza nad nimi sporo czasu.

      – Życie bez nich jest wzniosłe i piękne! Gdybym tylko mógł kiedyś się od nich wyzwolić… – Roześmiał się. – Myślę, że drogi stryj Edgar zdaje sobie sprawę, że nie mam smykałki do matematyki i interesów, ale ponieważ jestem jedynym kimś w rodzaju potomka, nie ma wyboru i wierzy, że pewnego dnia nauczę się dodawania i mnożenia. Problem w tym, że mnie to wcale nie interesuje.

      – O, a ja raczej lubię rachunki. – Cecily uśmiechnęła się.

      – Niesamowite! Boże, panno Huntley-Morgan, z każdym słowem, które pada z twoich pięknych ust, okazujesz się bardziej idealna, niż się zdawało. Jeszcze nigdy nie spotkałem kobiety, która przyznałaby się do tego, że lubi matematykę.

      – Nawet jeśli brzmi to głupio, naprawdę ją lubię.

      – Nie mówiłem tego, żeby cię krytykować. Raczej chciałbym znaleźć sobie na żonę taką kobietę jak ty. I zamiast ślubować jej wierność, cokolwiek to znaczy, oddałbym w jej ręce całą tę rachunkowość. Patrz – wskazał budynki przed nimi – jesteśmy na miejscu. Sugerowałbym, żebyś od razu poszła do domu i nie jechała już ze mną do stajni.

      Cecily chciała zaprotestować, bo każda chwila spędzona z tym nowym kompanem była dla niej niczym bezcenny skarb, ale Julius zeskoczył już z konia i patrzył wyczekująco, aż ona zsiądzie. Przytrzymał ją pewnymi dłońmi w pasie, kiedy stawała na ziemi.

      – Jakaś ty drobniutka i szczupła. Nie wyczułem odrobiny tłuszczyku na twoich biodrach. Teraz leć do domu, a ja niedługo przyjdę sprawdzić, jak się czujesz.

      – Och, naprawdę nic mi nie jest…

      Ale Julius już dosiadał konia, chwytając cugle jej klaczy. Zasalutował leciutko Cecily i pokłusował w kierunku stajni.

      *

      Cecily była rozczarowana, że nie pojawił się na lunchu. Siedziała przy stole sama z Audrey. Gdy ta wypytywała ją o matkę, siostry, przyjaciół i znajomych z kręgów matki, których Cecily ledwie kojarzyła, starała się wmusić w siebie nieco zupy, która podobno była jarzynowa, ale smakowała jak podgrzane pomyje.

      – Moja droga, ledwie tknęłaś jagnięcinę – zauważyła Audrey, gdy służąca zbierała talerze po głównym daniu. – Możliwe, że naprawdę bierze cię przeziębienie.

      – Niewykluczone – zgodziła się Cecily, trzymając nadal kawałek niejadalnego tłustego mięsa schowany w policzku. – Pójdę na górę i położę się na chwilę. Nie rozumiem, czemu mnie to wzięło. Na Manhattanie jest o wiele chłodniej.

      – Możliwe, ale to pewnie przez tę przenikliwą wilgoć – odparła Audrey ze swoim dziwnym, ni to amerykańskim, ni to angielskim, akcentem. – Julius twierdzi, że może przyjechałaś już chora. Przyślę do ciebie Doris z termoforem i aspiryną, a jeśli wolałabyś nie wstawać do kolacji, nie ma problemu, dostaniesz wszystko na tacy do pokoju. Ja, niestety, o szóstej mam spotkanie. Jestem w lokalnej radzie parafialnej i takie zebrania zawsze się przeciągają. Jak ci mówiłam, Edgar przebywa w Londynie, a nie mam pojęcia, jakie plany na wieczór ma Julius… – Audrey przewróciła oczami. – Zresztą jak zwykle. W każdym razie na niedzielę musisz być zdrowa jak ryba. Wydaję małe przyjęcie z okazji twojego ostatniego dnia u nas. A teraz idź, połóż się.

      Na górze, opatulona ciepło na łóżku, Cecily zapatrzyła się w taniec płomieni w kominku. Na pewno nie była chora, co najwyżej odrobinę zaziębiona, ale i coś jeszcze odebrało jej apetyt. Zamknęła powieki, rozpaczliwie próbując zasnąć, lecz stale miała przed oczami obraz twarzy Juliusa, kiedy tak troskliwie ocierał rano jej łzy…

      Otworzyła dłoń i wtuliła nos w chusteczkę, którą w niej zaciskała. Był na niej jego zapach.

      Cecily, nie bądź śmieszna! Nic o nim nie wiesz, a poza tym leczysz złamane serce, a za pięć dni wyjeżdżasz do Afryki i nie zobaczysz go nigdy więcej, powiedziała sobie zdecydowanie, chowając chustkę do szuflady przy łóżku. Wieczorem poprosisz o tacę do pokoju i nie będziesz już o nim myśleć…

      Wreszcie zdrzemnęła się. Kiedy się obudziła, zapadał zmierzch. Coraz ciemniejsze niebo zapowiadało noc. Pojawiła się Doris z herbatą.

      – Jeśli panienka nie czuje się całkiem dobrze, niech mi będzie wolno zasugerować odpuszczenie sobie wieczornej kąpieli – powiedziała. – Tam jest lodowato. O której przynieść kolację? Może o siódmej? To dałoby czas, by jedzenie zdążyło się ułożyć przed nocą – zagadywała, dokładając do ognia.

      – Na pewno tak byłoby idealnie, dziękuję.

      – Dziś mam wolny wieczór, więc później do panienki usług będzie Ellen, pokojówka. Proszę dzwonić, gdyby panienka jej potrzebowała.

      – Dobrze. Więc dziś poza mną nikogo nie będzie na kolacji? – zaryzykowała pytanie Cecily.

      – Z tego, co wiem, nie. Pan Julius chodzi swoimi drogami, więc co do niego nie mam pewności.

      Słowa Doris potwierdziły to, co sugerowała wcześniej Audrey.

      – Są tu jakieś rozrywki? To znaczy… czy niedaleko jest jakieś miasto?

      – Tak, choć nie wiem, czy można to nazwać miastem. W Haslemere mamy sklepy i kino, do którego wybieramy się wieczorem z Betty. Na Przygody Robin Hooda z Errolem Flynnem. Jeśli na razie nic nie jest panience już potrzebne, powiem Ellen, by przyniosła kolację o siódmej.

      – Miłego wieczoru, Doris. Bawcie się dobrze.

      – O, na pewno, a ja życzę panience szybkiego powrotu do zdrowia.

      Kiedy Doris wyszła, Cecily wzięła Wielkiego Gatsby’ego, którego w gorączce przygotowań do wyjazdu nie zdołała skończyć. Usiadła przy kominku, by poczytać. Nie będzie myśleć o Juliusie, kryjącym się gdzieś niedaleko w tym domu, nie będzie…

      Punktualnie o siódmej rozległo się pukanie do drzwi i pojawiła się Ellen z obiecaną tacą. Przyniosła zupę, gotowane jajko i cienkie kromki posmarowanego