ta wada pozbawiała je szansy na znalezienie rodziny adopcyjnej.
Pielęgniarka ponowiła atak:
– Pojutrze musi pan być w San Francisco, doktorze. Przed panem mnóstwo operacji, nie wspominając o wykładach i…
– Lećcie beze mnie – uciął krótko i oddalił się od maszyny.
– W takim razie zostaję z panem – oznajmiła bez wahania jedna z pielęgniarek, zeskakując na ziemię.
Miała na imię Emily i była młodą Amerykanką pracującą razem z lekarzem w jednym szpitalu.
Pilot tylko westchnął i pokręcił głową. Helikopter wzniósł się pionowo, zawisł na krótką chwilę w powietrzu, po czym oddalił się w kierunku zachodnim.
Lekarz wziął dziecko na ręce. Było blade i skulone. Z pomocą pielęgniarki zaniósł je do ambulatorium i zaczął do niego mówić, chcąc zmniejszyć jego strach przed podaniem narkozy. Kiedy chłopczyk zasnął, ostrożnie naciął skalpelem podniebienie i naciągnął brzegi, żeby zespolić szczelinę. Następnie, postępując w ten sam sposób, zrekonstruował wargi, aby zwrócić dziecku uśmiech.
*
Kiedy operacja została zakończona, wyszedł i usiadł na chwilę na werandzie pokrytej blachą i suchymi liśćmi. To był długi zabieg, a on nie spał od prawie dwóch dni. Teraz poczuł ogarniające go zmęczenie. Zapalił papierosa i rozejrzał się wkoło. Deszcz prawie ustał. Przez dziurę w niebie przelewało się oślepiające, purpurowe światło.
Nie żałował, że został. Każdego roku wyjeżdżał z Czerwonym Krzyżem na kilka tygodni do Afryki albo do Azji. Te misje humanitarne były wyczerpujące, ale z czasem stały się narkotykiem, sposobem na ucieczkę od dobrze zorganizowanego życia ordynatora oddziału jednego z kalifornijskich szpitali.
Gasząc papierosa, poczuł za plecami czyjąś obecność. Odwrócił się i zobaczył starego mężczyznę, który trzymał na rękach dziecko w chwili, gdy helikopter szykował się do odlotu. Był to ktoś w rodzaju wodza wioski. Ubrany w tradycyjny strój, miał zgarbione plecy i twarz pooraną bruzdami. W geście pozdrowienia przysunął złożone dłonie do brody, wyprostował się i popatrzył na lekarza. Potem zapraszającym gestem wskazał wnętrze swojego domostwa, gdzie poczęstował go alkoholem ryżowym. Po chwili milczenia rzekł:
– Nazywa się Lou-Nan.
Lekarz domyślił się, że chodzi o imię dziecka, więc tylko kiwnął głową.
– Dziękuję, że zwróciłeś mu twarz – dodał stary Khmer.
Chirurg przyjął to podziękowanie z pokorą i lekko zażenowany odwrócił wzrok. Przez okno pozbawione szyb spojrzał na rozciągający się w pobliżu las tropikalny, gęsty i zielony. Zabawnie było myśleć, że zaledwie parę kilometrów dalej i trochę wyżej, w górach Ratanakiri, żyją jeszcze tygrysy, węże i słonie…
Zatopiony w myślach, ledwie uchwycił sens słów wypowiedzianych znienacka przez gospodarza:
– Gdybyś mógł spełnić jedno pragnienie, które byś wybrał?
– Słucham?
– Jakie jest twoje największe pragnienie, doktorze?
Z początku lekarz szukał w myślach jakiejś mądrej odpowiedzi, ale przytłoczony zmęczeniem i pod wpływem nagłego wzruszenia, odpowiedział cicho:
– Chciałbym zobaczyć pewną kobietę.
– Kobietę?
– Tak, tylko jedną… Jedyną, która się liczyła.
Raptem, w tym miejscu oddalonym o tysiące kilometrów od zachodniego świata, coś uroczystego wkradło się między tych dwóch mężczyzn.
– Ta kobieta, nie wiesz gdzie ona jest? – spytał stary Khmer zaskoczony prostotą odpowiedzi swojego rozmówcy.
– Umarła trzydzieści lat temu.
Azjata zmarszczył brwi i popadł w głęboką zadumę. Po chwili ciszy wstał z godnością i przeszedł w głąb pomieszczenia, gdzie na prymitywnie skleconych półkach trzymał część swoich talizmanów: suszone koniki morskie, korzenie żeń-szenia, jadowite węże zamknięte w słojach z formaliną…
Przez moment szperał w tej zbieraninie, po czym najwidoczniej znalazł to, czego szukał.
*
Kiedy wrócił, podał lekarzowi maleńki flakonik z dmuchanego szkła.
W środku było dziesięć pozłacanych pigułek…
1
Spotkanie pierwsze
Pewnego pięknego wieczoru przyszłość staje się przeszłością. Wtedy właśnie odwracamy się i widzimy własną młodość.
Louis Aragon
Lotnisko w Miami
Wrzesień 1976
Elliott ma 30 lat
Jest niedziela, wrześniowe słoneczne popołudnie na Florydzie… Młoda kobieta siedząca za kierownicą thunderbirda z opuszczonym dachem, podjeżdża drogą prowadzącą do terminalu lotniska. Pęd powietrza rozwiewa jej włosy, dziewczyna jedzie szybko, wyprzedza kilka samochodów, po czym zatrzymuje się na krótką chwilę przed halą odlotów, żeby wysadzić siedzącego obok niej pasażera. Mężczyzna wyjmuje torbę podróżną z bagażnika i pochyla się nad opuszczoną szybą, aby dać całusa swojemu kierowcy. Potem trzaska drzwiami i wchodzi do budynku ze szkła i stali.
Mężczyzna to Elliott Cooper. Ujmująca powierzchowność, strzelista sylwetka. Pracuje w jednym ze szpitali w San Francisco jako lekarz, ale skórzana kurtka i rozwichrzone włosy nadają mu chłopięcy wygląd.
Machinalnie kieruje się do stanowiska odprawy, gdzie odbiera swoją kartę pokładową: Miami – San Francisco.
– Założę się, że już za mną tęsknisz…
Słysząc znajomy głos, zaskoczony Elliott odwraca się gwałtownie.
Stojąca przed nim kobieta spogląda na niego szmaragdowymi oczami, wyzywająco i czule zarazem. Ma na sobie dżinsy z obniżoną talią, obcisłą zamszową kurteczkę ozdobioną naszywką z napisem: peace and love oraz T-shirt w barwach Brazylii, z której pochodzi.
– Kiedy to ostatni raz cię pocałowałem? – pyta Elliott, kładąc dłoń na jej szyi.
– Chyba przed minutą.
– O, to już cała wieczność…
Obejmuje ją i tuli w ramionach.
Ma na imię Ilena i jest kobietą jego życia. Zna ją od dziesięciu lat i zawdzięcza jej wszystko, co w nim najlepsze: zawód lekarza, otwarcie na innych i wymagania, jakie sobie stawia…
Jest nieco zdziwiony, że wróciła, wbrew wspólnemu postanowieniu, że będą unikać długich scen pożegnania. Tych kilka dodatkowych minut dostarcza w efekcie więcej cierpień niż radości.
Dlatego że historia tych dwojga jest dość skomplikowana. Ona mieszka na Florydzie, on w San Francisco.
Ich wieloletnia miłość nadal trwa, mimo że żyją w różnych strefach czasowych, oddzieleni czterema tysiącami kilometrów – jedno na Wschodnim, a drugie na Zachodnim Wybrzeżu.
Po tylu latach znajomości mogliby wreszcie razem zamieszkać. Jednak wciąż nie mogą się na to zdecydować. Z początku obawiali się upływu czasu, bo codzienne obcowanie i spokojniejsze życie mogłyby pozbawić ich uniesień przeżywanych przy każdym ponownym spotkaniu – doznań, które były jak tlen.
Poza