Reymont Władysław Stanisław

Chłopi, Część czwarta – Lato


Скачать книгу

rel="nofollow" href="#n223" type="note">223 bór rozkolebany. Kobiety obsiadały staw moczyć nogi, wzuwać trzewiki, a ogarniać się przystojnie do kościoła, chłopi rajcowali kupami zmawiając się ze somsiady224, zaś dziewuchy225 i chłopaki cisnęły się łakomie do kramów i bud, a głównie do katarynki grającej, na której jakiś zwierz zamorski, czerwono przystrojony i z pyska podobny do starego Miemca226, czynił takie pocieszne skoki a figle, jaże227 się za boki brali ze śmiechu.

      Katarynka przygrywała zawzięcie i na taką nutę, jaże228 niejednemu kulasy229 drygały, a jakby do wtóru i dziady usadowieni we dwa rzędy, od kruchty do placu, jęły230 wyciągać swoje pieśni proszalne, zaś w samych wrotniach231 cmentarza siedział ślepy, tłusty dziad, co go to zawdy232 pies prowadzał, i śpiewał najżarliwiej i najcieniej wyciągał.

      Ale skoro jeno zasygnowali233 na sumę234, naród porzucił zabawy i kiej235 wezbrany potok lunął do kościoła i tak go napchał, jaże236 żebra trzeszczały, a cięgiem jeszcze przybywali nowi gnietąc237 się, a nawet swarząc238, ale większość musiała ostać239 na dworze, tuląc się pod mury i drzewa.

      Przyjechało też paru księży z drugich240 parafii, zasiedli zaraz w konfesjonałach pod drzewami słuchać spowiedzi, nie bacząc zgoła na tłok ni na spiekę241.

      A wiater242 był całkiem ustał243 i gorąc244 podnosił się już nie do wytrzymania, żywy ogień lał się prosto na głowy, ale naród cierpliwie gniótł się przy konfesjonałach i roił po smętarzu245, na darmo wyszukując cienia lub jakiej bądź osłony.

      Proboszcz był właśnie wychodził246 ze mszą, kiej dopiero Hanka z Józką nadeszły, ale że nie sposób się było docisnąć choćby nawet do drzwi kościelnych, to stanęły na szczerym słońcu pod parkanem, rozglądając się w ciżbie, a Pochwalonym witając znajomków.

      Zaraz też huknęły organy i zaczęła się suma, przyklękli wszyscy, poprzysiadali a jęli się247 żarliwie pacierzy.

      Rychtyk248 i południe stanęło, słońce zawisło prosto nad głowami, lejąc warem249 straszliwym i wszystko jakby pomdlało z onej250 spieki251, że ni liść nie zadrgał, ni ptak przeleciał, ni jaki bądź głos powiał z pól. Niebo wisiało w martwej cichości kiej252 ta szklana tafla rozpalona do białego, a roztrzęsione niby wrzątek powietrze ślepiło253 wyżerając oczy. Parzyła ziemia, parzyły rozgrzane mury, że klęczeli bez ruchu, ledwie już zipiąc i jakby się z wolna gotując w tym ukropie słonecznym.

      Naród się modlił w głębokiej cichości, kto na książce, kto na różańcu, a kto jeno254 tym szczerym słowem Boga chwalił i wzdychem255 serdecznym. Uroczyste głosy organów lały się brzękliwym, rozmodlonym pacierzem, a niekiedy śpiew buchał od ołtarza, czasem zajazgotały dzwonki, a czasem zahuczał grubachny głos organisty, zaś potem ciągnęły się długie, jakby oniemiałe z żaru chwile i dymy kadzideł płynęły przez wywarte256 drzwi kościoła oprzędzając w niebieskawą i wonną mgłę pochylone głowy klęczących.

      Szmer pacierzów rozdzwaniał się nikłym i sypkim chrzęstem w rozbielałej ciszy gorącego przypołudnia i grały w słońcu barwiste chusty, kapoty i wełniaki, że cały smętarz widział się kieby257 przytrząśnięty258 kwiatami, co się chyliły kornie w onej świętej godzinie przed Panem, jakoby utajonym w tym słońcu rozgorzałym i we wszystkiej cichości świata…

      Że tylko niekiedy co tam ktoś grzbiet prostował, rozwodził259 ręce i wzdychał głęboko, to gdziesik260 zapłakało dziecko albo kwik koński roznosił się od wozów.

      Nawet dziady pocichły, tyle jeno261, co poniektóry przez śpik262 wyrywał się niekiej263 z głośniejszym Zdrowaś i o wspomożenie zaskamlał.

      A upał jeszcze się wzmagał i tak prażył, jaże264 pola i sady zalane pożogą rozżarzyły się kiej265 ogień migocąc białawymi płomieniami.

      Cichość była coraz senniejsza, że już niejeden zachrapał na dobre, niejeden kiwał się klęczący, zaś drudzy wychodzili się rzeźwić, gdyż raz po raz skrzypiały kajś266 studzienne żurawie.

      Dopiero w czas procesji, kiej267 kościół zatrząsł się od śpiewań, kiej jęły268 walić chorągwie, a za nimi wychodził ksiądz pod czerwonym baldachem z monstrancją w rękach, prowadzony przez samych dziedziców, naród przecknął i ruszył wraz z procesją.

      Zadzwoniły dzwony, śpiew buchnął ze wszystkich gardzieli i bił jaże269 kajś270 ku słońcu, mocny, ogromny, serdeczny, a procesja opływała z wolna białe, rozpalone mury kościoła kiej271 ta rzeka wezbrana. Czerwony baldach płynął na przedzie, cały w dymach kadzielnych, że jeno chwilami błyskała złota monstrancja, migotały rzędy świateł, rozwinięte chorągwie niby ptactwo łopotało nad mrowiem głów, chwiały się obrazy przystrojone w tiule a wstęgi, i biły radośnie dzwony, i grzmiały organy, a naród śpiewał z uniesieniem, całym sercem i wszystką duszą tęskliwą wynosił się kajś jaże w niebiosy, jaże ku temu słońcu przenajświętszemu.

      Zaś po procesji, kiej272 znowu wzięli odprawiać nabożeństwo i kiej znowu głosy organów zahuczały przejmująco, na smętarzu zrobiło się cicho jak przódzi273, ale już nikto274 nie drzemał, wzmogły się jeno szepty pacierzów, rozgłośniały wzdychy, dziady już pobrzękiwały w miseczki, a tu i owdzie jęli z cicha pogwarzać.

      Dziedzice powyłazili z kościoła, na darmo szukając cienia i kaj by przysiąść, dopiero Jambroż wygnał ludzi spod