Reymont Władysław Stanisław

Chłopi, Część czwarta – Lato


Скачать книгу

to już wasz?

      – Hale, zaśby ta wrócił!

      – A podobno jeździliście po niego?

      – Juści277, zarno278 po ojcowym pochowku pojechałam, ale powiedzieli w urzędzie, co go puszczą dopiero za tydzień, to niby we środę.

      – Jakże tam z kaucją, zapłacicie?

      – Dyć tam o to już Rocho zabiega – wyrzekła ostrożnie.

      – Jeśli nie macie pieniędzy, to ja za Antka poręczę…

      – Bóg zapłać! – schyliła mu się do nóg. – Może Rocho jakoś se279 poredzi280, a jakby nie, to musi się szukać inszego281 sposobu.

      – Pamiętajcie, że jak będzie potrzeba, poręczę za niego.

      Poszedł dalej do Jagusi, siedzącej w podle282 pod murem wraz z matką i wielce zamodlonej, ale nie nalazłszy sposobnego słowa, to jeno prześmiechnął się do niej i zawrócił do swoich.

      Poleciała za nim oczami, pilnie przepatrując dziedziczki, tak wystrojone, jaże283 dziw brał, a takie bieluśkie na gębie i tak wcięte w pasie, że Jezus! Pachniało też od nich kieby284 z tego trybularza285.

      Chłodziły się czymsić286, co się widziało niby te rozczapierzone ogony indycze. Paru młodych dziedziców zaglądało im w oczy i tak się cosik287 śmiali, jaże288 ludzie się tym niemało gorszyli.

      Naraz kajś289 w końcu wsi, jakby na moście przy młynie, zaturkotały ostro wozy i kłęby kurzawy wzbiły się ponad drzewa.

      – Jakieś spóźnione – szepnął Pietrek do Hanki.

      – Świece juchy będą gasili – dorzucił ktosik.

      A drudzy jęli się przechylać przez mur ogrodzenia i ciekawie zazierać290 na drogi obiegające staw.

      A pokrótce, wśród wrzaskliwych jazgotów i naszczekiwań, ukazał się cały rząd ogromnych bryk, nakrytych białymi budami.

      – To Miemcy291! Miemcy z Podlesia! – wykrzyknął ktosik292.

      Jakoż i prawda to była.

      Jechali w kilkanaście bryk, zaprzężonych w tęgie konie; pod płóciennymi budami widniał wszelki sprzęt domowy i siedziały kobiety i dzieci, zaś rude, opasłe Miemce z fajami w zębach szły pieszo. Wielkie psy leciały pobok293, szczerząc niekiedy kły i odszczekując lipeckim, które raz wraz zajadle docierały.

      Naród rzucił się patrzeć na nich, a wielu przełaziło ogrodzenie i leciało spojrzeć z bliska.

      Miemce przejeżdżały stępa, ledwie się przeciskając przez gęstwę wozów i koni, ale żaden nawet przed kościołem nie zdjął kaszkietu294 ni kogo pozdrowił. Jeno oczy się im jarzyły i brody trzęsły, jakby ze złości. Poglądali w naród hardo, kiej295 te zbóje.

      – Pludraki ścierwie!

      – Kobyle syny!

      – Świńskie podogonia!

      – Sobacze296 pociotki!

      Posypały się wyzwiska kiej297 kamienie.

      – A co, na czyjem stanęło, Miemce? – krzyknął ku nim Mateusz.

      – Kto kogo przeparł?

      – Strach wam chłopskiej pięści, co?

      – Poczekajta, dzisiaj odpust, zabawimy się w karczmie!

      Nie odzywali się zacinając jeno konie i wielce śpiesząc.

      – Wolniej, pludry, bo portki pogubita.

      Jakiś chłopak śmignął na nich kamieniem, a drugie też jęły cegły rwać, bych przywtórzyć, ale w porę ich przytrzymali.

      – Dajta spokój, chłopaki, niech odejdzie ta zaraza.

      – A żeby was mór nie ominął, psy heretyckie.

      A któraś z lipeckich wyciągnęła pięście298 i zakrzyczała za nimi:

      – Bych was wytracili co do jednego kiej299 psy wściekłe…

      Przejechali wreszcie ginąc na topolowej, że jeno z cieniów i kurzawy szły słabnące naszczekiwania i turkoty wozów.

      Wtedy taka radość rozparła Lipczaków, co już nie sposób było się komu brać do pacierzów, bo jeno kupili się coraz gęściej kole300 dziedzica. A on rad temu wielce, pogadywał wesoło, częstował tabaką i w końcu rzekł przypochlebnie:

      – Tęgoście podkurzyli, cały rój się wyniósł.

      – A bo im nasze kożuchy śmierdziały – zaśmiał się któryś, a Grzela, wójtów brat, wyrzekł niby to z frasobliwością:

      – Za delikatny naród na chłopskich somsiadów301, bo niech jeno302 któren303 wzion304 przez łeb, to zaraz na ziem305 leciał…

      – Pobił się to kto z nimi? – pytał rozciekawiony dziedzic.

      – Zaśby ta pobił, Mateusz ta jednego tknął, że mu nie odrzekł na Pochwalony, to zaraz juchą się oblał i dziw duszy nie zgubił.

      – Do cna miętki306 naród, na oko chłopy kiej dęby, a spuścisz pięść, to jakbyś w pierzynę trafił – objaśniał z cicha Mateusz.

      – I nie szczęściło się im na Podlesiu. Krowy im pono padły.

      – Prawda, nie wiedli za sobą ani jednej.

      – Kobus mogliby powiedzieć! – wyrwał się któryś z chłopaków, ale Kłąb krzyknął ostro:

      – Głupiś kiej307 but! Na paskudnika pozdychały, wiadomo…

      Jaże308 się pokurczyli z tajonej uciechy, ale nikto już pary nie puścił, dopiero kowal przysunąwszy się bliżej rzekł:

      – Że się Miemce wyniesły, to już pana dziedzicowa łaska.

      – Bo wolę sprzedać swoim, choćby za pół darmo – zapewniał gorąco, prawiąc różnoście309 a rozpowiadając, jak to on i jego dziady, i pradziady zawsze jedno trzymali z chłopami, zawsze szli razem…

      Na to Sikora prześmiechnął się i powiedział z cicha:

      – Tak