Reymont Władysław Stanisław

Chłopi, Część czwarta – Lato


Скачать книгу

wy robicie najlepszego, co? – jęknęła przykucnąwszy za nim, bych344 się chronić od ludzkich oczów.

      – Hanuś… a dyć ja… a dyć…

      – Chodźcie mi zaraz do domu! Jezus, taki wstyd! Chodźcie!…

      – Nie póde345… Już to sobie z dawna umyśliłem… Co wama346 mam ciężyć, kiej dobre ludzie347 wspomogą… We świat se pociągnę z drugimi… święte miejsca obacze… co nowego się przewiem348… Jeszczech wama spory grosz przyniese349… Naści złotówkę, kup jakiego cudaka la350 Pietrasia… kup…

      Chyciła351 go ostro za kołnierz i prawie wywlekła między wozy.

      – Zaraz mi do domu. Że to wstydu nie macie!

      – Puść me, bo się ozgniewam!

      – Rzućcie te torbeczki, prędko, żeby kto nie obaczył.

      – To zrobię, co mi się jeno spodoba, juści… wstydał się bede… komu głód kumą, temu torba matką – wyrwał się naraz, wpadł pomiędzy wozy a konie i przepadł.

      Nie sposób było go szukać i naleźć w takim tłoku, jaki się uczynił na placu przed kościołem.

      Słońce przypiekało, jaże się człowiek łuskał ze skóry, kurz zapierał piersi, a naród, chociaż zmęczony i zgrzany do ostatniej nitki, miętosił się radośnie i kotłował jakoby w tym rozbełkotanym wrzątku.

      Katarynka wygrywała rozgłośnie na całą wieś; dziady wyciągały po swojemu, dzieci gwizdały na glinianych kuraskach, naszczekiwały psy i konie gryzły się i kwiczały, że to muchy były dzisia barzej352 naprzykrzone, zaś każden353 człowiek gadał z osobna, przekrzykiwał do znajomków, stowarzyszał się i cisnął do kramów, przy których wrzało jak w ulu i podnosiły się dzieuszyne354 piski.

      Budy ze świętościami jaże355 się chwiały od babiego naporu. Nie mniejszy był tłok, kaj356 przedawali kiełbasy, wiszące na drążkach niby te grubachne postronki. Gdzie znów kupczyli chlebem a kukiełkami. Kajś Żyd nawoływał do cukierków, zaś jeszcze indziej nawet wstęgi wiewały spod płóciennych daszków i bicze przeróżnych paciorków, a wszędy357 był niepomierny gniot358, harmider i wrzaski kieby359 w jakiej bóżnicy.

      Przeszło dobrych parę pacierzów, nim naród jął360 się nieco spokoić361 i przycichać; kto pociągał do karczmy, kto już zabierał się do domu, a drudzy, zmożeni spiekotą i utrudzeniem, rozkładali się w cieniu wozów, nad stawem, to w sadach i podwórzach, bych se podjeść i odpocząć.

      Rozprażone przypołudnie tak już doskwierało, że dychać nie było czym, a pokrótce i gwarzyć nie chciało się nikomu ni nawet ruchać362, jako tym drzewom pomdlałym w żarze, a że przy tym i wieś zasiadła do misek, to się już prawie całkiem uspokoiły, jeno co tam dzieci podniesły363 wrzaski kajś niekaj364 i konie szarpnęły się przy wozach.

      Zaś na plebanii proboszcz wyprawiał obiad la365 księży i dziedziców, przez wywarte okna widniały głowy, płynął gwar rozmów i roznosiły się brzęki, śmiechy a takie zapachy, jaże366 niejeden ślinkę łykał z onych smaków.

      Jambroż, wystrojony odświętnie, w mentalach na piersiach, kręcił się cięgiem w sieniach, a często gęsto na ganek wybiegał z krzykiem:

      – Nie pódziesz, jucho, stąd! A to kijem cię złoję, że popamiętasz.

      Ale nie mogąc się ognać zbereźnikom, które jako te wróble obsiadały sztachety, a śmielsze nawet już pod okna się przebierały, to jeno przygrażał księżym cybuchem a wyklinał.

      Nadeszła na to Hanka przystając przy furcie.

      – Szukacie to kogo? – zapytał kusztykując do niej.

      – Nie widzieliście kaj mojego ojca?

      – Bylicy! Gorąc, że niech Bóg broni, to pewnikiem śpi se kajś w cieniu… Te! jedrona pałka! – krzyknął znowu i pogonił za chłopakiem.

      A Hanka strapiona wielce poszła już prosto do domu i rozpowiedziała o wszystkim siostrze, która przyszła na obiad.

      Ale Weronka jeno wzruszyła ramionami.

      – Korona mu ze łba nie spadnie, że przystał do dziadów, a co nam będzie lekciej367, to lekciej. Nie takie ano skończyły pod kościołem.

      – Jezus, taki wstyd, żeby rodzony ociec na żebrach! A co Antek na to powie? Dopiero ludzie wezmą nas na ozory i powiedzą, żeśmy go wygnały po proszonemu.

      – A niechta szczekają, co im się spodoba. Pyskować na drugiego każdy poredzi368, ale do pomocy nikto nieskory.

      – Ja nie dopuszczę, żeby ociec mieli dziadować.

      – To go se sprowadź do chałupy i żyw, kiejś taka honorna369.

      – A sprowadzę! Już mu tej łyżki strawy żałujesz! Juści, teraz miarkuję, coś go do tego sama przyniewoliła.

      – Przelewa się to u mnie czy co? Dzieciom to pewnie odejmę od gęby, a jemu dam?

      – Należy mu się wycug370 od ciebie, nie baczysz?

      – Jak nie mam, to z jelit sobie nie wypruję.

      – A wypruj i daj, ociec pierwszy. Nieraz mi się skarżył, że go głodem morzysz i o świnie więcej dbasz niźli o niego.

      – Prawda była, juści, ojca morzę głodem, a sama to se używam kiej dziedziczka. Tak się ano wypasłam, co mi już kiecka z bieder371 zlatuje i ledwie kulasami powłóczę. Na borg372 jeno żyjemy.

      – Nie pleć, myślałby kto, że i prawda.

      – A prawda, żeby nie Jankiel, to by nawet tych ziemniaków ze solą zabrakło. Juści, syty głodnemu nigdy nie zawierzy! – gadała na wpół z płaczem, a coraz żałośniej, gdy wtoczył się w opłotki dziad, prowadzony przez pieska.

      – Siadajcie se pod chałupą – zwróciła się doń Hanka krzątając się kole373 obiadu.

      Przysiadł na przyźbie374, kule odłożył, pieska puścił na wolę i pociągał nochalem, miarkując, żali375 już jedzą i w której stronie.

      Właśnie byli zasiadali do obiadu pod drzewami, Hanka wyłożyła