Reymont Władysław Stanisław

Chłopi, Część czwarta – Lato


Скачать книгу

się z dziećmi do którejś z kum475, Pietrek się też kajś476 zapodział, a Jagusia nie pokazała się jeszcze od nieszporów, że tylko Józka zwijała się kole477 wieczornych obrządków.

      Ślepy dziad siedział w ganku, nastawiał gęby na chłodnawy wiater, mruczał pacierz, a pilnie nasłuchiwał Witkowego boćka, któren kręcił się w podle478 rychtując przyczajonym dziobem w jego nogi.

      – Cie… Żebyś skisł, zbóju jeden! A to me479 kujnął! – mruczał zbierając pod siebie kulasy480 i machał wielkim różańcem, bociek odleciał parę kroków i znowu zachodził przemyślnie z boku z wyciągniętym dziobem.

      – Słyszę cię dobrze! Już ci się nie dam. Jaka to jucha zmyślna! – szeptał, ale że w podwórzu rozległo się granie, to oganiając się kiej niekiej481 różańcem zasłuchał się w muzyce z lubością.

      – Józia, a kto tak szczerze rzępoli?

      – A Witek! Wyuczył się od Pietrka i teraz cięgiem482 dudli, jaże uszy puchną! Witek, przestań, a załóż koniczyny źrebakom! – wrzasnęła.

      Skrzypki umilkły, zaś dziad cosik483 se484 umyślił, bo skoro Witek przyleciał pod chałupę, rzekł do niego wielce dobrotliwie:

      – Weź tę dziesiątkę, kiej485 tak galancie wyciągasz nutę.

      Chłopak uradował się ogromnie.

      – A zagrałbyś to i pobożne pieśnie, co?

      – Co ino posłyszę, to wygram.

      – Hale, każda liszka486 swój ogon chwali. A taką nutę wygrasz, co? – i beknął po swojemu piskliwie a zawodzący.

      Ale Witek nawet nie dosłuchał, skrzypki przyniósł, zasiadł pobok487 i przegrał rychtyk488 to samo, a potem rznął insze, jakie tylko słyszał w kościele, i tak sprawnie, jaże489 się dziad zdumiał.

      – Cie, na organistę byłbyś zdatny!

      – Wszyćko490 wygram, wszyćko, nawet i takie dworskie, i takie, co je śpiewają po karczmach – przechwalał się rozradowany, wycinając od ucha, jaże491 kury zagdakały na grzędach, gdy Hanka nadeszła i zaraz go przepędziła, bych492 Józce pomagał.

      Do cna493 już ściemniało na świecie, ostatnie zorze gasły, a wysokie, ciemne niebo rosiło się gwiazdami, wieś już kładła się spać, jeno494 od karczmy zalatywały dalekie pokrzyki i brzękliwe głosy muzyki.

      Hanka siedziała przed gankiem, karmiąc dziecko i pogadując z dziadkiem o tym i owym; cyganił495 jucha, jaże496 się kurzyło, ale nie przeciwiła mu się, myśląc swoje i tęsknie w noc poglądając.

      Jagna nie wróciła jeszcze, nie siedziała również i u matki, bo zaraz z wieczora poszła na wieś do dzieuch, jeno co nikiej497 nie wysiedziała, tak ją cosik498 ponosiło. Jakby ją kto za włosy wyciągał, że w końcu już sama jedna łaziła po wsi. Długo patrzyła we wody pogasłe i drżące od powiewów, w rozruchane499 ździebko500 cienie, we światła, co leciały z okien na gładź stawu i marły nie wiada501 kaj502 i przez co! Rwało ją gdziesik503, że poleciała za młyn, aż na łąki, kaj już leżały ciepłe kożuchy białych mgieł i czajki śmigały nad nią z krzykiem.

      Słuchała wód padających z upustu w czarną gardziel rzeki, pod olchy wyniosłe i jakby śpiące, ale ten szum zdał się jej jakimś żałosnym wołaniem i skargą nabrzmiałą płaczem.

      Uciekła i patrzała w młynarzowe okna, buchające światłem, gwarami a brzękiem talerzy.

      Tłukła się od brzega wsi do brzega jak ta woda obłędna, co ujścia na darmo szuka i w nieprzebyte wręby bije żałośnie.

      Żarło ją cosik, czego by i wypowiedzieć nie sposób, ni to był żal, ni to tęsknica, ni to kochanie, a oczy miała pełne suchego żaru i w sercu wzbierał wrzący, straszny szloch.

      Nie wiada504, laczego505 znalazła się przed plebanią, jakieś konie pod gankiem biły niecierpliwie kopytami, świeciło się tylko w jednym pokoju, grali w karty.

      Napatrzyła się do syta i poszła opłotkami, które dzieliły Kłębową gospodarkę od proboszczowskich ogrodów. Przesuwała się lękliwie pod żywopłotem, obwisłe gałęzie wisien muskały ją po twarzy zrosiałymi listeczkami. Szła bezwolnie, nie wiedząc, kaj506 ją niesie, aż niski dom organistów zastąpił jej drogę.

      Wszystkie cztery okna świeciły i stały otwarte.

      Przytuliła się w cień pod płot i zajrzała do środka.

      Organistowie wraz z dziećmi siedzieli pod wiszącą lampą popijając herbatę, zaś Jasio chodził po pokoju i cosik rozpowiadał.

      Słyszała każde jego słowo, każdy skrzyp podłogi, nieustanne cykanie zegaru i nawet ciężkie przysapki organisty.

      A Jasio takie cudeńka prawił, że niczego nie rozumiała.

      Patrzyła jeno w niego niby w ten obraz święty, pijąc kiej507 miody najsłodsze każdy dźwięk jego głosu. Chodził wciąż i co trochę ginął w głębi mieszkania, i co trochę jawił się znów w kręgu światła; czasem przystawał przy oknie, że wciskała się w płot strwożona, bych jej nie dojrzał, ale on jeno508 w niebo patrzył pokryte gwiazdami, to cosik rzekł la509 uciechy, że śmiali się, a radość błyskała w twarzach kiej to słońce. Przysiadł wreszcie pobok510 matki, a małe siostry jęły511 mu się drapać512 na kolana i wieszać na szyi, tulił ci je poczciwie, huśtał i łaskotał, jaże513 izba zatrzęsła się dziecińskimi śmiechami.

      Zegar wybił jakąś godzinę i organiścina rzekła powstając:

      – Gadu, gadu, a tobie czas spać! Musisz do dnia514 wyjechać.

      – A muszę, mamusiu! Boże, jaki ten dzień był krótki! – westchnął żałośnie.

      A Jagusine serce jakby kto ścisnął i tak boleśnie, jaże