też ludzie, skonstatowałem z pewnym smutkiem. Kiedyś znała mnie tutaj każda ciocia i każdy wujek, czułem się prawie jak w domu... A teraz? Cisza i pustka, tylko miarowy poszum dobrze zestrojonej maszynerii i bibikanie załączających się czujników.
Lista płac liczyła sobie niespełna pięćdziesiąt osób, i to już wliczając personel biurowy, nocnych stróżów oraz kierowców.
Co to oznaczało?
Z jednej strony to, że po wprowadzeniu komputeryzacji i automatyzacji ci wszyscy pracujący tu niegdyś ludzie trafili na bruk. Pewnie znaleźli sobie jakieś tam dorywcze prace, wiązali koniec z końcem... Ale musiała zostać w nich taka zadra: kiedyś było lepiej, a potem ktoś nas oszukał, skrzywdził.
Przekazali to gdzieś podświadomie swoim dzieciom, które potem wyrosły na złe, niezadowolone z życia, odczuwające ciągły żal do świata, liczące tylko na siebie, nieoglądające się na innych pokolenie. Moje pokolenie, jeśli miałem być precyzyjny.
Ale z bardziej przyziemnej perspektywy skąpość personelu oznaczała też tyle, że o zmianę właściciela i zarządu nie było nawet komu dawać przysłowiowego jebania.
Sprawdziliśmy to tydzień temu, wypłacając ludziom comiesięczną pensję. Nawet celowo, żeby odpowiednio się przedstawić, zdecydowałem o przyznaniu jednorazowej dziesięcioprocentowej premii z okazji którejś tam rocznicy czegoś... Zebraliśmy wszystkich w salce na parterze, powiedziałem parę słów.
Ble, ble, ble, wyniki, ble, ble, ble, skuteczność pracy, ble, ble, ble, ble, nowy prezes i zarząd, ble, ble, dziękuję bardzo, do widzenia.
Nawet powieka nikomu nie drgnęła. Oklaski, poczęstunek, popitka, herbatka-wypierdatka.
– O, dzień dobry, panie Aleksandrze.
Drgnąłem, spojrzałem w bok: na podeście stał Mykoła, obok jego nogi usiadł nieodłączny Pies.
– Dzień dobry, Mykoła, hej... Miałeś przecież wziąć dziś trzecią zmianę, zgadza się?
Poszedł do mnie niespiesznym krokiem, szeleszcząc ubraniem ochronnym. Łapy technoowczarka zastukały dźwięcznie o metalową kratkę podestu.
– Owszem, taki był plan.
– I...?
Odkąd przejęliśmy zakład, Mykoła praktycznie tutaj mieszkał. Nie wychodził nawet z części produkcyjnej. Urządził sobie lokum w jakimś pustym pomieszczeniu, podłączył stację dokowania, czajnik, kuchenkę na jeden palnik i tak mieszkał.
Współczesny rozbitek na bezludnej wyspie, ocalony po apokalipsie bez kataklizmu.
– Jeszcze nie skończyłem poprzedniej, panie Aleksandrze. Och, proszę się nie przejmować, nie mam zamiaru występować o nadgodziny – zaznaczył od razu, widząc moje spojrzenie. – Natomiast ta transza, którą rozpoczęliśmy, wymaga pilnowania.
– Mykoła, zaraz... – Potrząsnąłem głową, próbując złapać naraz dwa wątki myślowe i żadnego nie zgubić, co w moim wypadku nie było proste. – Co to znaczy, że nie skończyłeś poprzedniej?
Uśmiechnął się tą częścią twarzy, która posiadała taką zdolność. Jak gdyby wyczuwając to, Pies zabębnił metalowym ogryzkiem ogona o kratownicę.
– Poprzedniej zmiany naturalnie, panie Aleksandrze. Wszyscy zeszli jeszcze o ósmej rano, a ja zostałem nieco dłużej, żeby sprawdzić po raz drugi przetwornice. Okazało się, że na czwartej było niewielkie zwarcie, więc...
Zamachałem rękami, czując, jak gubię obydwa wątki.
– Mykoła, nie, poczekaj. Co...
– Tak? – Przekrzywił uprzejmie głowę.
– Co...
Cholera, zgubiłem.
Miałem za dużo na głowie. Zbyt wiele osób, zbyt wiele równoległych i nakładających się nawzajem linii wydarzeń. Telefony, rozmowy, spotkania, sprawy do omówienia, do spamiętania.
A ja tak bardzo lubiłem moje spokojne, monolinearne życie, które w tej chwili zaczynało się gdzieś zatracać w wirze coraz szybciej kręcących się wydarzeń.
Nabrałem powietrza: jest, przypomniałem sobie!
– Mykoła, to ile ty już nie śpisz? – wyrzuciłem na jednym oddechu, zaraz dodałem: – I jak to: pilnowania? Coś jest nie tak?
– Dokładnie czterdzieści pięć godzin i dwanaście minut, odkąd otworzyłem ostatnio oczy, panie Aleksandrze. Proszę się jednak nie martwić, monitoruję swój organizm na bieżąco i obecnie podstawowe funkcje mieszczą się jeszcze...
– Dobra, tylko tak pytam, bo wczoraj też cię tu widziałem – przerwałem mu, nie chcąc zaśmiecać sobie głowy większą ilością danych wsadowych. – A co...
Urwałem, bo zabrzęczał komunikator: no tak, Daniłow znowu pytał, gdzie jestem, dlaczego mnie nie ma i czy może ma przyjechać, żeby mi pomóc, skoro sam nie daję rady ogarnąć tego, za co on mi płaci niemałe pieniądze.
Odpisałem mu na szybko: „Ogarniam, jestem w terenie, będę na bazie przed wieczorem zgodnie z ustaleniami”.
On też odpisał: „Spóźnijcie się chociaż minutę, to będziecie pod bramą wjazdową stać, aż wam nogi w dupę wejdą”.
– Tak?
Dostukałem i wysłałem wiadomość, że będzie dobrze. Spojrzałem na Mykołę.
– Co to znaczy, że trzeba jej pilnować? – zapytałem.
– Obawiam się, panie Aleksandrze, że musieliśmy przyjąć na magazyn zanieczyszczoną transzę półproduktów. Dział jakości już wcześniej raportował określone kłopoty z tym dostawcą, a teraz najwyraźniej nawarstwiły się problemy.
Kiwnąłem głową z roztargnieniem. No tak, przecież zgodziłem się w którejś rozmowie z Mykołą, żeby nadzorował, więc nadzorował... Zza kulis, nieoficjalnie. Niczym mój własny, prywatny upiór w operze, przechadzający się nocami po zakładzie.
– I co w związku z tym?
– Obawiam się, że produkt może stracić stabilność, co doprowadzi do rozwarstwienia. Jeśli moje przypuszczenia okażą się słuszne, to nastąpi to jakoś właśnie... – Spojrzał na jeden z trzech zawieszonych na nadgarstku różnych zegarków, stoperów i komunikatorów. – Właśnie teraz.
Przez dłuższą chwilę patrzyliśmy obaj na halę produkcyjną. Równe rzędy wirówek i kadzi, wiązanki przewodów i rur. Wydzielone klatki z pancernego szkła, w których mieszały się poszczególne odczynniki. Piece mikrofalowe i chłodziarki.
Nawet potrafiłem już z dużą dozą trafności nazwać część tych urządzeń i nie pomylić się. W każdym razie nie w sposób rażący.
Cisza, spokój. Miarowy pomruk maszynerii, szum wentylatorów.
Wypuściłem powietrze z ulgą, klepnąłem Mykołę w ramię.
– No dobra, chyba jednak będzie dobrze. W takim razie...
W tym samym momencie na jednym z niezliczonych pojemników zgasła zielona, a zamiast niej zapaliła się pomarańczowa dioda. A za chwilę pomarańcz zamigotał, przeszedł w pulsującą czerwień. I to samo na sąsiednim, i jeszcze na kolejnym obok. Jakby rozszerzająca się zaraza wchodziła falą na moje drogocenne uprawy.
– Mykoła...! – zacząłem, ale jego już nie było. Mignął mi tylko rozmazanym cieniem pędzącym po schodach, przesadził ostatnią barierkę i puścił się biegiem w kierunku kadzi.
Dosłownie