pojedyncze słowa.
W końcu odskoczyli na boki. Brygadzista przeżegnał się, zerwał plomby i z hukiem przerzucił dźwignię zrzutu awaryjnego, spuszczając całą zawartość zbiornika w kanał.
Zamknąłem tylko oczy, żeby tego nie widzieć, odwróciłem się i wyszedłem.
Rozbierałem się z fartucha mechanicznymi ruchami, starając się nie myśleć. Nie przeliczać, nie kalkulować, nie widzieć rządków cyfr – czerwonych po lewej, czarnych po prawej – z wykresu, który na początku tygodnia przedstawiła mi finansistka.
– Kur...wa...! – wyrwało mi się w końcu przez zaciśnięte gardło.
Ze złością wepchnąłem ubranie robocze do utylizatora, przeszedłem przez komory ciśnieniowe i na korytarz.
Tak czułem, tak, cholera, czułem, że coś pójdzie nie tak. Że zbyt dobrze by było, zbyt pięknie. A teraz okazywało się, że niemalże dwudziesta część produkcji, i to jeszcze niegotowej produkcji, miała pójść na przemiał. Do zbiorników utylizacyjnych.
Jeszcze była szansa, że wyrobimy się i damy radę wywiązać z zobowiązań kontraktowych ze stałymi odbiorcami.
Owszem, zakład baryszewski był żyłą złota, co do tego nikt nie miał wątpliwości. Natomiast już po miesiącu tutaj widziałem z pełną, chirurgiczną dokładnością, jak bardzo niestabilne były pokłady wciąż przesuwającego się wokół górotworu. Wystarczyło najmniejsze wahnięcie, wprowadzenie jakiejkolwiek zmiennej, i grafik dostaw zaczynał się sypać.
Przy czym zaznaczyć należy, że syntadrenaliny nie brali od nas drobni przekupnie, siedzący w kucki na lokalnym ryneczku. To były firmy, nierzadko całe korporacje. I to zazwyczaj albo okołopaństwowe, albo dla tych państwowych pracujące.
Nie bałem się nawet kar umownych, jakkolwiek ich wysokość była wręcz kosmiczna.
Bałem się, że ktoś z tamtych mógłby tu przyjechać i zobaczyć, co się dzieje.
– Panie prezesie! – doskoczyła do mnie asystentka, Marina. – Panie prezesie, bo tutaj trzeba podpisać.
Fajna dziewczyna nawet była, nieprzesadzona taka. Widać było co prawda, jak spod kołnierzyka opalizująco białej bluzki wychodzą jej wzory mieniących się tęczowo tatuaży, podświetlone paznokcie też robiły niezłe wrażenie, ale chyba kompensowała sobie tak wrodzoną nieśmiałość.
Popatrzyłem na holodokument na czytniku ramowym, wszedłem do gabinetu. Słyszałem, że tamci jeszcze się kłócą w sali konferencyjnej... Poluzowałem węzeł duszącego mnie krawata, zdjąłem z wieszaka klimakurtkę, zgarnąłem z biurka kluczyki.
– Później. – Uśmiechnąłem się.
– Panie prezesie, ale to ważne! To są te zlecenia jeszcze z zeszłego tygodnia, a już jest piątek. Pan prezes mówił, że podpisze, a teraz... I ja muszę to wysłać dziś. I jakby się dało, to żeby od razu podpisali też panowie Muchin, Czełomiej, Owieczkin i Kutiakow...
Zamarłem, spojrzałem na nią i zmarszczyłem czoło. W życiu o tych ludziach nie słyszałem.
– Że niby kto?
– Panowie... – stropiła się wyraźnie. – Z zarządu.
– Aha. No tak, tak.
– No więc?
Narzuciłem kurtkę, zapiąłem suwak. Wyjąłem jej z dłoni holoczytnik.
– Przedstawię tę kwestię zarządowi.
Moje lokalne ciućmoki siedziały, jak zwykle zresztą, na ławeczce przed blokiem.
– O, pan prezes! Dzień dobry, uszanowanie moje dla pana prezesa! – ucieszył się Wania, wstając i kłaniając się przesadnie nisko. – Co tam dobrego w wielkim świecie?
– Siemano, chłopaki. Ano, tak sobie, ale jakoś się zakład kręci...
– NASZ ZAKŁAD! – rozdarł mordę Jegor. – NASZ, MÓJ, TWÓJ, NASZ WSPÓLNY! JAK TE ULICE, JAK KAMIENICE, W KTÓRYCH ZIOMALE KRĘCĄ SOCZYSTE BITY, GDZIE NAM DO ELITY, CO ZZA PRZYCIEMNIONYCH SZYB PATRZY NA CHODNIKA SZARE PŁYTY!
– He, he, panie prezesie, to ten, no... Kiedy pierwsze dywidendy? – przymilnie uśmiechnął się Anton.
Spojrzałem na nich ciężkim wzrokiem, sięgnąłem za pazuchę po portfel. Widziałem, jak cztery szyje wyciągnęły się ciekawsko, chcąc zlustrować zawartość przegródek na karty... A potem cztery zestawy ust wykrzywiły się w podkówkę rozczarowania.
– Tyle mam, tyle wam mogę dać... Nie no, czekajcie, muszę mieć jeszcze na flaszkę i szlugi, nie? He, he-he. O, tyle. – Wcisnąłem Wani do ręki kilka nośników waluty, sobie zostawiłem jeden. – No co ja poradzę, chłopaki? Przecież widzicie: ten sam samochód, to samo mieszkanie, ciuchy...
– Ale garnitur to sobie pan prezes kupił – przytomnie zauważył Wania.
– Chcesz, kupię też tobie. Chcesz? No już, dawaj, wsiadamy i jedziemy na miasto po garnitur. Tak?
Spuścił głowę i zamruczał coś, wyraźnie niezadowolony.
– PAN PREZES JAK MOJŻESZ, CHLEB ROZDAJE NA PUSTYNI! – Przynajmniej Jegor umiał się ucieszyć. – WÓDA, KOKS, DZIEWCZYNY, WSZYSTKO ZGARNIEMY DO TAJNEJ MELINY!
– Panowie, potrzebuję waszych podpisów z kciuków i czipów na jednym dokumencie. Bądźcie tak dobrzy, bo mi tam głowę suszą.
Podałem im po kolei ramkę, każdy przyłożył palec do czytnika i sczytał dane do uwierzytelnienia. Widziałem, że Wania chciał nawet zagłębić się w dokument, ale na szczęście czekający na swoją kolej Jegor zwyczajnie wyrwał mu holonotatnik z ręki, już za trzecią próbą dał radę zetknąć opuszkę palca z płytką sensora.
Od razu odebrałem im i złożyłem ażurowy nośnik, wsunąłem do kieszeni.
– Panie prezesie, a kiedy będziemy mogli... – zaczął jeszcze Pasza, ale ja już rzuciłem jakimś pożegnaniem i czym prędzej schowałem się do klatki.
Wdrapałem się na swoje piętro, czując, jak głowa nadal pulsuje echem myśli i wydarzeń z całego dnia. W uszach mi szumiało, oczy piekły i bolały. Najbardziej to miałem ochotę wypić sobie czystej, wleźć pod prysznic i po wyjściu poprawić na drugą nóżkę... A potem włączyć jakiś film i zasnąć na kanapie.
Zgrzytnąłem zamkiem i drugim, popchnąłem drzwi – od razu zamknęły się i huknęły o futrynę, pchnięte jeszcze mocniej od drugiej strony, zatrzaskując obydwa rygle.
– Kusto, zasrańcu, wpuść mnie! – krzyknąłem do psa, mocując się z kluczami. – Sio, niedobry pies! Kto to znowu napaskudził w korytarzu?! Ach, ty! Już ja cię zaraz... O, dzień dobry.
Idąca na górę sąsiadka z czwartego piętra spiorunowała mnie wzrokiem, popychając przed sobą gromadkę dzieci i szwankujący grawiwózek z zakupami. Droga jak sto diabłów maszyna niedomagała na jeden silnik, efekt był taki, że kobieta musiała stopień po stopniu walczyć z przekrzywiającą się i podskakującą, a rzekomo samobieżną torbą.
W pierwszym odruchu zrobiłem krok, żeby jej pomóc, nawet wyciągnąłem ręce, ale kobieta tak się żachnęła, jakbym jej i te bachory, i te zakupy chciał co najmniej ukraść.
– Ja sobie poradzę! – fuknęła. – Niepotrzebna mi pana dwulicowa, patriarchalna litość... Szczególnie jeśli takiego języka pan używa! Ja tutaj dzieci wychowuję sama, nikt nie pomoże nawet!
–