pod bronią w dwóch trzyosobowych oddziałach interwencyjnych, a główne siły zgromadzone na placyku apelowym.
Umilkli, widząc mnie, nawet wystroili się w coś na kształt szeregu. Przeszedłem przed nimi, stanąłem sobie na tle wozu pancernego.
Och, nie wspomniałem o tym, faktycznie: Daniłow miał swój własny kołowy transporter opancerzony. Wymalowany w granatowo-błękitno-niebieski kamuflaż cyfrowy potwór na ośmiu kołach stał sobie zaparkowany przy ścianie posiadłości i zbierał kurz, robiąc wrażenie na przyjeżdżających. Podobno szef czasami kazał odpalać go, siadał z gośćmi na krypie i kazał najpierw wieźć się przez las, a potem wjechać do jeziora i pływać w tę i we w tę, podczas gdy oni pili i palili grilla.
Nie wiedziałem, ile w tym prawdy, ale na mój gust mogło być sporo.
– Baczność! – charknąłem, patrząc na tę zbieraninę nakoksowanych, wytatuowanych, nawszczepianych szumowin. – Uwaga, pluton za mną, biegiem... marsz!
Ruszyłem pierwszy lekkim truchtem, obejrzałem na nich: z pewnym opóźnieniem, ale też pobiegli, popatrując jeden na drugiego i próbując zrozumieć, co się dzieje.
Już ja im pokażę, co się dzieje.
Zrobiliśmy sobie kółeczko na rozgrzewkę, powymachiwaliśmy rączkami, kawałek przebiegliśmy tyłem, potem bokiem, przeplatanką. Ot, takie sobie niewinne pitu-pitu. Potem, kiedy mijaliśmy wóz pancerny po raz pierwszy, przyspieszyłem do normalnego tempa biegu.
– Nie ociągać się! – krzyknąłem na nich. – Kto odpadnie, traci połowę pensji!
Podziałało, bo nagle rozciągnięta grupa zwarła się, wyraźnie zbliżyła do mnie. Dobrze, dobrze, trzymajcie się blisko, misiaczki. Patrzcie uważnie, co robię, pilnujcie tempa i rytmu.
Przebiegliśmy dziesięć kółek wokół całej bazy, czyli jakieś pięć, może sześć kilometrów. Niby niedużo, co? Ale jeśli ostatnio robiło się to lata temu albo i nigdy, nagle zmienia to optykę.
Zatrzymałem się na placyku, dysząc ciężko i czekając, żeby dobiegli wszyscy. Spoceni, czerwoni, zasapani... Wyglądałem pewnie nie lepiej od nich.
– Dość? – charknąłem w ich kierunku. – No to... jeszcze raz!
Jęk zawodu i przerażenia, ale ja już wystartowałem na kolejne okrążenie.
W uszach szum krwi, w skroniach łomot serca. Ciężki, rwany oddech pali płuca, łydki zaczynają ściągać się skurczem. Pot cieknie po plecach, cały organizm woła: stop, stop! Dość, zatrzymaj się!
Ale to tylko złudzenie. Od pierwszego kryzysu motywacji do ostatecznej, fizycznej odmowy była bardzo, bardzo długa droga, czego aż nadto dobitnie nauczyła mnie Legia.
W połowie któregoś kółka zatrzymałem się, zacząłem robić pajacyki. Widziałem, jak patrzą na mnie z niedowierzaniem, ale i tak zaczynają powtarzać ruchy; niezdarnie, niezgrabnie, nieskoordynowanie, ale robią, co powinni. Potem seria skłonów, trochę rozciągania... I znowu biegniemy.
Pompki. Skłony. Czołganie się. Kaczuszki, skakanie żabką. Brzuszki. Znów bieg, przejście do czołgania się. Padnij-powstań-biegnij-padnij-powstań.
Sam byłem już ledwie żywy i doskonale czułem, że dużo więcej nie pociągnę. A miałem przecież w prawym przedramieniu pojemniczek z syntą! Wystarczyłoby teraz ustawić zawór na delikatny wyrzut do krwi i hajda, biegniemy tak chociażby i drugie tyle!
Tylko że nie o to chodziło. Niech oni sobie wstrzykują dopalacze i stymulują mięśnie, a ja muszę pokazać, że jestem zwyczajnie, tradycyjnie twardy.
Pierwszy potknął się, wywalił jak długi, ale zaraz poderwał, kulejąc, pobiegł dalej. Dobrze, punkt dla niego... Reszta poruszała się coraz ciężej, niezgrabnie, chociaż część nawet-nawet sobie radziła.
Zerknąłem na zegarek: i tak już przekroczyłem czas, za jaki miałem wrócić do Daniłowa.
Dobiegliśmy z powrotem pod wóz pancerny, znowu zebrałem ich w szereg. Spoconych, brudnych, utyrmolonych na łokciach i kolanach. Zziajanych, ledwie trzymających się na nogach. Dałem im chwilę, żeby w ogóle rozumieli, co będzie dalej, przeszedłem się w tę i z powrotem.
– Od dziś robimy tak co tydzień! – wyrzuciłem z siebie, nie do końca wierząc w to, co mówię. – Więc lepiej ćwiczcie też w domu, bo nie ręczę za siebie... I ostrzegam, kto dobiegnie ostatni, traci połowę tygodniówki! A ty, Kożurow... ty zabierz swoje rzeczy i wypierdalaj.
Ludzie spojrzeli na weterana służby, na mnie. Maks zmrużył oczy, przekrzywił głowę.
– Coś ty powiedział? – syknął.
– Powiedziałem, żebyś wypierdalał. Nie potrzebujemy tutaj handlarzy pokątnym towarem... No co, co? Chcesz pociągnąć temat? To zaraz was wszystkich, jak stoicie, do szefa zaprowadzę! Otworzymy szafki, przekopiemy torby i zobaczymy, co ciekawego się znajdzie! Tak zrobimy?! Tak?!
Zobaczyłem strach w oczach kilku z nich. Kożurow zagryzł wargi, przez twarz przemknął mu grymas złości... Ale potem spuścił głowę, wyłamał się z szeregu i ruszył w kierunku kwater.
Nawet nie zaszczyciłem go spojrzeniem.
Minął mnie, potem zatrzymał się i chyba odwrócił, rzucił łamiącym się głosem:
– Szuliow by na coś takiego nie pozwolił... Tobie się wydaje, że coś dla Daniłowa znaczysz, co?! Gówno dla niego znaczysz! Szuliow to był ktoś, a ten niebieski kutas ot tak, z dnia na dzień go zwolnił, a na jego miejsce wziął ciebie, piesku salonowy! I tak samo ciebie wywali, jak się znudzi...!
– Skończyłeś? – rzuciłem, nie patrząc w jego kierunku. – To zbieraj się i wynoś. Kasę za ten miesiąc dostaniesz, ale ani grosza więcej. A wy – wracać na służbę!
Stałem tak, dysząc ze zmęczenia i wściekłości, dopóki ostatni nie poszedł w swoją stronę. Dopiero wtedy sapnąłem, zgiąłem się w pół i chwyciłem za bok, gdzie od długiego już czasu tkwił długi, ostry kolec kolki. Złapałem się ręką za uchwyt na burcie wozu pancernego, żeby nie upaść, zacisnąłem oczy... O kurde, o cholera, o w mordę.
Ból stopniowo ustąpił, w końcu zdołałem normalnie nabrać tchu. Niemalże łkając, zrobiłem jeszcze rundkę rozciągania, żeby mi się mięśnie nie skurczyły, a potem powlokłem się na spotkanie z Daniłowem.
Oligarcha czekał na mnie, siedząc w przydużym, niebieskim szlafroku za stolikiem przy półmisku przekąsek i monitorze, na którym leciały w czasie rzeczywistym jakieś wykresy i raporty.
– No, coś was długo nie było, towarzyszu kapitanie – mruknął, popijając zieloną herbatę z błękitnej filiżanki. – A ja tu czekam na was.
– Przepraszam, musiałem ustawić sprawy kadrowe – jęknąłem, czując, że ledwie trzymam się na nogach.
Dopiero teraz spojrzał na mnie. Uniósł brew, wyraźnie zdziwiony.
– Biliście się z kimś? – zapytał rzeczowo.
– Nie, nie... Innych katowałem.
– A to dobrze, słusznie. Bić się nie ma sensu, bo to tylko marnowanie sił, he, he. I co tam z tymi kadrami?
Ściągnąłem przepoconą, brudną bluzę, wrzuciłem do kosza na mokre ręczniki. Czułem, jak trzęsie mi się każdy mięsień.
– Kożurowa zwolniłem.
– O, a to nowość. Za co?
– Nielegalne substancje na służbie. Towarzyszu dowódco, pozwolicie, że ja najpierw do bani wejdę? Bo jak usiądę,