sam w dusznym, parnym półmroku, oddychając czystym gorącem i czując, jak organizm po trochu się uspokaja. Krew nadal dudniła w skroniach, ale już spokojniej, miarowo... Ha, i nawet głowa przestała mnie boleć. Stare, dobre sposoby z armii: przemęczyć, wybiegać problem.
Tylko dzwoniło mi w uszach to, co powiedział na odchodne Kożurow: że Szuliow by na coś takiego nie pozwolił.
Ano, pewnie miał rację. Dima Szuliow był szefem ochrony Daniłowa przez poprzednich pięć lat, znali się podobno jeszcze dłużej. Jednak coś mojemu oligarsze w nim przestało pasować i zdecydował, że pora się rozstać.
Szuliow swoje zwolnienie przyjął, oględnie rzecz ujmując, źle. Tym bardziej, że Daniłow też załatwił to w swoim niepowtarzalnym stylu. Zebrał wszystkich, postawił mnie przed szeregiem. Powiedział krótko: ty wypadasz, pan kapitan na twoje miejsce.
Tamten urządził niezłą histerię.
Zaczął krzyczeć, wręcz wyzywać Daniłowa, że tyle lat, tyle poświęceń, całe życie... A on go jak psa na ulicę wyrzuca, nie da się nawet wytłumaczyć. Że on zawsze tutaj, pod ręką, na bazie mieszkał, woził go, pomagał, doradzał, brudy jego sprzątał...
W tym momencie przegiął i Daniłow się wściekł, kazał mu, cytuję, „wypierdalać nachuj, zanim się wkurwi”.
Nie wiem, co było między nimi wcześniej, co się skwasiło. Nie moja sprawa, ale po tym pokazie zrozumiałem, że takiego człowieka nie wolno było przy sobie trzymać. Tym bardziej, że szybko stało się dla mnie jasne: Dima dorabiał sobie do nielichej pensji, handlując wśród ochroniarzy nielegalnymi używkami.
Nic tak nie zbliża ludzi jak wspólne łajdactwo, więc siłą rzeczy miał z ekipą dobre stosunki. A teraz musiałem jeszcze wywalić Maksa Kożurowa, który był tu do niedawna drugi po Bogu.
Ech, życie, życie...
Szczęknął zamek w drzwiach, kłęby pary zakotłowały się, po nogach liznęło minimalnie chłodniejszym powietrzem: to Daniłow wszedł do środka, usadowił się na swoim miejscu w najdalszym kącie.
Przez chwilę panowała cisza, słyszałem tylko swój i jego oddech.
Do czego to doszło, Chudy, hm? Siedzisz w bani, wchodzi oligarcha, a ty nie zrywasz się, nie salutujesz, nie padasz na kolana, żeby pocałować go w dupę. Nawet oczu nie otwierasz, tylko cierpisz sobie w ciszy, z godnością.
– Nagranie z pogróżkami dostałem – odezwał się Daniłow.
Nabrałem powietrza, wypuściłem ze świstem przez nos. No tak. Nigdy nie jest tak dobrze, żeby się nie mogło zrobić chujowo.
– Wiadomo, od kogo? – zapytałem tylko, nadal nie otwierając oczu.
– A wiadomo, wiadomo. Od tego chujka, od tego niedojebanego cwela Szuliowa.
No dobra, to było coś. Rozchyliłem powieki i spojrzałem na ledwie widocznego przez kłęby pary Daniłowa, pochyliłem się w przód i oparłem łokciami o kolana.
– TEGO Szuliowa?
– Nie, kurwa, od jego w drugiej linii brata ciotecznego z jebanej Wołogdy! – zirytował się oligarcha. – A myślicie, że od którego niby? Że ja ich całą rodzinę zatrudniałem?! Pewnie, że od tego! Ja tego gnoja, tę gnidę, tę wesz na strzępy rozerwę...!
Przysunąłem się nieco bliżej szefa, żeby chociaż widzieć jego twarz. Daniłow rzadko kiedy pokazywał po sobie emocje – to jest te swoje, prawdziwe. Większość bardzo skutecznie maskował pokazową agresją i wulgarnością albo zaraźliwym wręcz rozbawieniem.
Ale tutaj raczej na to drugie nie było co liczyć.
– Co przysłał i kiedy? – zdecydowałem się pytać rzeczowo.
– Chujnię jakąś przysłał! On sobie myśli, gnój jeden, że mi grozić może...! Że ja się go boję, że coś mu, kurwa, winien jestem! Kutas jeden chiński, cwel niedojebany, zwis niedostrząśnięty!
Przyznam się od razu: imponowało mi, jak Daniłow zaczynał kląć. W jego ustach nawet stek wyzwisk, nawet struga brudów z szamba zamieniała się w istną poezję.
– Kiedy?
– A wczoraj, chuj jeden! Już to wrzuciłem ludziom, żeby sprawdzili, gdzie nagranie robił, niech go zgarną... To skurwiel, to menda europejska, niewdzięcznik!
Oho, Daniłow się jednak przejął. Ciekawe, w czym tkwił haczyk?
– Co mam zrobić? – przeszedłem do konkretów.
Spojrzał na mnie, przez chwilę świdrował wzrokiem.
– Polecicie po moją córkę do Szwajcarii – powiedział.
Potrząsnąłem głową. Pierwsze pięć słów zdania było zrozumiałych, ale na tym ostatnim chyba musiał się przejęzyczyć, i to tak konkretnie.
– Gdzie...?
– Do Szwajcarii przecież! Co ja, niewyraźnie mówię czy wy jakiś niedorozwinięty się zrobiliście?! Taki kraj jest, Szwajcaria! Co ja nie powiem, to pytania zadajecie, jak pięciolatek! Co mieliście z geografii w szkole?!
– Trójkę... – mruknąłem.
– No, to nie tak źle jeszcze. Szwaj-ca-ria. Wielki rosyjski generał, Aleksandr Wasiliewicz Suworow tam walczył! Z historii za to pewnie dwója była, co? He, he, he-he... – Daniłow płynnie przeszedł ze złości w rozbawienie. – Nie martwcie się, towarzyszu kapitanie, już ja was wyedukuję, na ludzi wyprowadzę.
Szwajcaria. No proszę, czyli jednak się nie przesłyszałem. Samo serce kontynentalnej, jakże wrogiej, nienawidzącej nas, od lat duszącej sankcjami Europy. Tej samej Europy, do której nie można było od nas już nawet podróżować.
Miałem na końcu języka masę kolejnych pytań, ale zdecydowałem, że nie ma co przeginać.
– Tak jest, towarzyszu dowódco! Polecę, przywiozę całą i zdrową.
– O, i to jest właściwa postawa, towarzyszu kapitanie. Bilety wam załatwi Oksana, niczym się nie martwcie. Paszport macie?
Potrząsnąłem głową, bo skąd niby miałem mieć? W ogóle nie znałem nikogo, kto miałby coś takiego na legalu; w moich kręgach raczej bardziej modny był sądowy zakaz niż urzędowe zezwolenie na opuszczanie kraju.
– Wyrobić będzie trzeba.
– E tam, wyrobić! Ja nie mam czasu na takie pierdoły. Powiem wam, do kogo pojedziecie, i tam od ręki wbiją w kartotekę. Karany byliście?
– Nie.
– No to jeszcze łatwiej pójdzie. Weronika będzie przylatywać w przyszłym tygodniu, będziecie mieć bilety i wszystko, co trzeba. Macie się nią zajmować, pilnować, mieć na nią oko. Jasne?
Kiwnąłem: jasne. Normalnie bym się żachnął na rolę opiekunki do dziecka, ale przecież tamta miała już... No właśnie, ile? Ileś-tam-naście lat chyba jakoś. Niby dorosłe toto, a jeszcze dzieciak.
Poza tym, kiedy dodać dwa do dwóch, to sprawa była oczywista – jeśli Szuliow był na tyle nierozsądny, żeby nie tylko źle życzyć Daniłowowi, ale też otwarcie mu to zakomunikować, to mógł posunąć się i do czegoś równie głupiego jak wystąpienie przeciwko jego rodzinie.
No dobrze, czyli jeszcze jeden kawałek układanki dochodził do i tak już skomplikowanego obrazka.
Drgnąłem nagle, kiedy do głowy wpadł mi zupełnie absurdalny pomysł.
– Towarzyszu dowódco, potrzebny mi... e... nie frak, tylko ten, no... – Pstryknąłem palcami.