musiał wyciągać konsekwencje.
Wóz ryknął, zapiszczał kołami po kostce i zarzucił zadem, kiedy wykręciłem na ostro i wskoczyłem w zygzakującą alejkę, oświetloną poukrywanymi w trawie lampami. Tymczasem zadzwonił komunikator: no tak, Daniłow.
– Towarzyszu dowódco – rzuciłem krótko, zajeżdżając na miejsce parkingowe.
– Halo! Co to za dzwonienie do mnie i rozłączanie się, towarzyszu kapitanie?! Ja nie mam czasu na wasze szkolne gierki! Gdzie wy w ogóle jesteście, co?! Ja wam płacę, a wy się obijacie!
– Pod drzwiami jestem, zaraz będę.
Daniłow odsunął się od kamerki, wytarł twarz ręcznikiem. Dopiero teraz zauważyłem, że jest praktycznie nagi, a wszędzie wokół niego widać obłoki pary.
– No to już, przebierać się i do mnie! Do pogadania z wami mam, bez odbioru.
Podmiejska posiadłość Daniłowa była po prostu ogromna. Nazywali ją wszyscy bazą. Sam dwupiętrowy budynek główny, w którym mieściło się robocze biuro, sala spotkań, kwatery, prywatne apartamenty szefa, garaże, magazyn żywności, generatory, zbrojownia i parę innych rzeczy, był wielkości niedużego bloku, tyle że położonego na płasko.
Do tego była jeszcze część kuchenno-kwaterowa, gdzie rezydował niemalże stały korpus techników, ogrodników, mechaników, sprzątaczek i ochroniarzy.
Ochroniarzy, z którymi od przeszło miesiąca użerałem się właśnie ja, usiłujący zrobić z tej bandy nierobów i bumelantów cokolwiek na kształt sprawnie działającej ekipy.
No i teraz doszła niedawno dostawiona „buda” – potężny, przysadzisty kompleks imprezowni, gdzie znalazł się pełnowymiarowy basen, dwie sauny, doskonale wyposażona siłownia, grota solna, komora próżniowa oraz hiperbaryczna, w pełni zautomatyzowana stacja diagnostyczno-naprawcza do implantów, a także, rzecz jasna, przeszklona altana biesiadna z paleniskiem na prawdziwe drewno.
„Buda”, bo oligarcha postawił ją bez zezwolenia, a na planach architektonicznych była opisana jako „domek dla psa”. Wiem, bo sam mi to pokazał, śmiejąc się przy tym do rozpuku.
Przeszedłem przez hol wielkości całego podjazdu pod mój blok, minąłem ciurkającą różnokolorową wodą fontannę, oczywiście ustawioną na odcienie błękitu. Szklane drzwi rozsunęły się przede mną bezszelestnie, skinąłem głową dwóm sprzątaczom, pucującym kamienną podłogę, sczytałem czip i ruszyłem dalej, do korytarza łącznikowego.
Nie miałem nawet pojęcia o tym, jaki byłby rząd wielkości kosztów, aby zbudować sobie coś takiego. Na tym poziomie, z tą ilością elektroniki, bajerów i gadżetów... Nie no, serio nie wiem.
I to nie było jedyne lokum Daniłowa, żeby nie było wątpliwości. Oligarcha miał też swoje biuro w NeoSybirsku, poza tym jeszcze co najmniej jeden apartament w centrum, a w ogóle to mieszkał przecież gdzieś w K-Merowie. Tutaj, jak sam mówił, bywał od wielkiej parady, jak trzeba było zrobić biznes albo żeby odpocząć.
No co? Kto bogatemu zabroni? Miał kasę, to budował dom za domem.
A ja, jak dobrze pójdzie, to może sobie kupię nową lodówkę.
Ściągnąłem buty przed wejściem do części basenowej, wsunąłem nogi w plastikowe kapcie. Szurając po antypoślizgowej podłodze, minąłem podświetlony basen, dosłownie przyklejony do wychodzącego na brzozowy zagajnik panoramicznego okna, zerknąłem tylko tęsknie w kierunku ciemnego barku, za którym drzemał wyłączony robokelner... Ech, w zasadzie mógłbym go odpalić, żeby mi coś zmiksował, ale jakoś tak bez pytania nie chciałem.
Daniłow poza tym cenił lojalność i przejrzystość, a ja właśnie to zamierzałem mu dać.
Na szybko przebrałem się w wyciągnięte z torby dresy, zapukałem w szklane drzwi do sauny i wszedłem do przedsionka. Wypadało pukać, no bo nigdy nie wiadomo, co się może tam dziać, nie?
Daniłow musiał dopiero co wyjść z parownika, bo na czole jeszcze perlił mu się pot. Spojrzał na mnie, pokazał ręką, żebym usiadł, a sam pokiwał do kamerki komunikatora.
– No, no właśnie tak, Jewgieniju Fieodosewiczu, he-he! A ja mu mówię: czego tamci chcą niby? Niech idą w pole, tam niech szukają, jak niemiła nasza robota! Ale mniejsza o to. Coś jeszcze? – Nastawił ucha, kierunkowy mikrogłośniczek zaszumiał. Pokiwał głową. – No, to i wam powodzenia, do niedługiego. No już, dawajcie, na razie.
Rozłączył się, potrząsnął głową i sięgnął po szklankę z zieloną herbatą.
– Dobry wieczór. – Uśmiechnąłem się kwaśno.
– Tak? A jakoś po waszej minie nie widać. Siadajcie, towarzyszu kapitanie, będę zadanie miał dla was. Siadajcie, mówię!
Potrząsnąłem głową.
– Nie mogę, towarzyszu dowódco. Obowiązki najpierw, muszę dyscyplinę zaprowadzić.
– Odmówicie głównodowodzącemu? – Uniósł brew, upijając łyka.
– Jeśli wydacie rozkaz, to nie. Ale trzeba dokończyć wynoszenie śmieci, skoro mamy mieć najwyższą wydajność składu osobowego na wesele.
Uśmiechnął się, ale zarazem spiął. Widać było, że musi się na tę nadchodzącą imprezę cieszyć, ale chyba i obawiać czegoś. Trema? No, niewykluczone, jeśli nigdy wcześniej się nie żenił.
– No, i ja o tym chciałem z wami też pomówić, towarzyszu kapitanie.
– Potrzebuję... – zerknąłem na zegarek – niespełna godziny. Potem będę gotów.
– Zatwierdzone – odparł.
Znałem go już na tyle, żeby wiedzieć, że chwilowo wyczerpaliśmy temat, więc nie czekając na przysłowiową komendę do odmaszerowania, zrobiłem w tył zwrot i zostawiłem go samego z jego łaźnią, telefonami i myślami.
Daniłow był dziwny. Dziwniejszy niż ktokolwiek, kogo do tej pory poznałem, a mimo to dało się go w jakiś kuriozalny sposób lubić. Nawet te jego pozornie z niczym niepowiązane komentarze, wybuchy złości i dziwaczny sposób prowadzenia konwersacji, wszystko to układało się w jakąś większą całość. W obraz człowieka, którego nie dało się nie szanować.
Poza tym zaufał mi, bo wziął mnie zamiast poprzedniego szefa ochrony. Wziął za naprawdę konkretne pieniądze, oferując w zamian pokaźny pakiet korzyści.
– Zalejcie mojego paliwem. – Podałem kluczyki do merca jednemu z mechaników, który akurat przechodził gdzieś w swoich sprawach.
– Oczywiście, panie Aleksandrze, wszystko się zrobi. Umyć też od razu? – zapytał, uśmiechając się.
– Nie, nie trzeba, bo... A, zresztą, umyjcie. – Machnąłem ręką, już idąc dalej.
Tak, to było to życie, które naprawdę mi się podobało. Ponoć człowiek szybko przyzwyczaja się do dobrego, ale ja uważam, że to nieprawda: człowiek natychmiastowo, od razu przyjmuje dobre jako jedyny słuszny stan rzeczy.
Darmowe tankowanie. Darmowe żarcie i picie w godzinach pracy. Darmowy basen i siłownia. Darmowa strzelnica i tyle amunicji, ile tylko byłem w stanie wywalić, zanim lewa ręka odmawiała posłuszeństwa.
No i w końcu, a raczej przede wszystkim, sam Daniłow. Od lat, odkąd odszedłem z Legii, byłem tylko swój. Jak stary basior, samotnie szwendający się po lesie... A teraz nagle ku własnemu zaskoczeniu zaczynałem czuć, że jestem czyjś. Że znalazłem człowieka, o którym mógłbym nie tylko mówić, ale myśleć w kategoriach swojego dowódcy.
Wyszedłem