Michał Gołkowski

Sybirpunk – tom 2


Скачать книгу

innymi tego, że ona uwielbia operę, chociaż już parę lat nie była. A zawsze chciała usłyszeć na żywo... coś tam. Coś, co jest znane i lubiane, co akurat będą w naszym Teatrze Operowym grać.

      Nieopatrznie powiedziałem: no spoko, to co, idziemy?

      I teraz wyglądało na to, że naprawdę będziemy szli. Pojutrze. A ja miałem dwa garnitury: jeden stary, w którym byłem jeszcze z matką Sańki na jakiejś imprezie, i jeden nowy, w którym od miesiąca na co dzień chadzałem do pracy.

      Garnitur był nie w moim kolorze, i krój też miał mocno hipsterski. Na całe szczęście był z tych inteligentnych, co to same się dopasowują, a ja mieściłem się w zakresie rozmiarówki. Odpowiadając na pytanie: nie, nie kupiłem go sobie. Znalazłem w walizce, zabranej z samolotu w Dubaju.

      Ten garnitur był elementem kamuflażu korporacyjnego: dzięki niemu wyglądałem, jakbym w ogóle wiedział, co się w mojej pracy dzieje.

      Potrząsnąłem głową: dobra, dość myślenia o wszystkim naraz. Teraz skoncentrujmy się na najbliższej rzeczy do zrobienia, bo jak się szef zorientuje, że błądzę myślami, to mi łeb ukręci przy samej dupie.

      Zjechałem na skrajny prawy pas, a potem ślimakiem z trasy i asfaltową drogą, zagłębiającą się pomiędzy martwe drzewa.

      Po lewej i prawej ciągnęły się wysokie, betonowe płoty z pancernymi bramami, znad których łypały czerwienią cyklopie oczy kamer. Reflektory zapalały się, kiedy mój merc przejeżdżał obok; czasami światło wyciągało z ciemności sylwetkę przechadzającego się wzdłuż płotu strażnika z karabinem na ramieniu.

      Ponad szczytami ogrodzeń górowały masywy potężnych domów miejscowej elity. Wielkopołaciowe lustrzane okna, pokryte panelami solarnymi dachy, holograficzne ściany rzucające taki obraz tła, żeby jak najlepiej wkomponować budowlę w otoczenie. Zielone wstawki na fasadach, co tydzień konserwowane i pryskane substancjami odżywczymi przez specjalne ekipy.

      Połyskujące krystalicznym lazurem, podświetlane baseny. Przeszklone werandy, na których chyba co wieczór odbywały się huczne przyjęcia. Szeregowe garaże dla osobnych samochodów na każdy dzień tygodnia. Prywatne lądowiska dla śmigłowców i wciąż prototypowych, ale coraz bardziej popularnych grawiplanów.

      Ja jednak zostawiałem to wszystko za sobą, jadąc dalej coraz węższą dróżką. Ostatni płot urwał się ostrym rogiem, drzewa przysunęły się aż do samego krawężnika. Nagle zrobiło się ciemno, widziałem tylko kawałek świata, wycinany z wszechobecnej czerni przez dwa wąskie snopy świateł.

      Po lewej pojawił się mur. Szary, jednolity, nijaki i obojętny. Tak wysoki, że w zasadzie wyglądał jak ściana budynku; tylko podświetlone halogenami pnie rosnących zaraz za nim świerków i brzóz pozwalały domyślać się, że jednak nie ma tam dachu.

      Podjechałem pod bramę, zapaliło się światło. Opuściłem szybę, ramię czytnika wysunęło się ze słupka i błysnęło zielonym laserem, skanując mi siatkówkę oraz dno oka.

      – Khudovec – warknąłem w mikrofon.

      Pancerna płyta bramy drgnęła, zaczęła odjeżdżać na bok. Poczekałem, aż otworzy się do połowy, i od razu dałem gazu, wjeżdżając mercem na teren bazy; zawinąłem ostro w bok, światła omiotły podstawę wbudowanej w mur budki wartownika.

      Nawet nie gasząc silnika, wysiadłem z samochodu, przeskakując po dwa stopnie, wspiąłem się po żelaznych schodkach i załomotałem do drzwi.

      Brama nadal się otwierała. Pięknie, po prostu, kurwa, pięknie.

      Jeszcze raz uderzyłem w blachę otwartą dłonią, dopiero wtedy szczęknął zamek. Drzwi uchyliły się, wypuszczając na dwór smugę żółtego światła; w szczelinie zobaczyłem zapuchniętą, czerwoną, zaspaną twarz Kostii.

      – Śpisz! – huknąłem, ładując się do środka.

      – E, szefie, co szef... – wymamrotał Kostia.

      – Chuchnij! – zażądałem od razu, czując w powietrzu doskonale znaną woń. – Co ja mówiłem o bramie? Śpisz, nawet nie patrzysz, kto wjeżdża!

      Klepnąłem w przyczepiony na ścianie przełącznik zatrzymania bramy. Niepotrzebnie, bo wrota już dojechały do końca, a ten drań musiał zacząć je zamykać, więc teraz stanęły w miejscu. Ze złością kliknąłem jeszcze raz i drugi, patrząc przez wąski prostokąt pancernego okienka, czy brama na pewno się nie zatnie na prowadnicy.

      – Szefie, nie śpię, pilnuję.

      – Gówno, nie pilnujesz! Dawaj, chuchnij, ale to już!

      Chuchnął faktycznie, chociaż poza wonią przetrawionego sosu czosnkowego, niedomytych zębów i suszonej ryby nie było tam nic podejrzanego. Natomiast w stróżówce wisiał ten charakterystyczny, lekko kwaśny zapach podgrzanego kombikortyzolu.

      Rozejrzałem się po wnętrzu. Umocniony żelbetowy domek górował nad bramą wjazdową, ściany po lewej pokrywały wyświetlacze i monitory kamer, dzień i noc obserwujących całą posiadłość. Po prawej stała pancerna szafa, w niej kilka sztuk mniej i bardziej poważnych narzędzi przemocy, stanowiska kontrolne dwóch uzbrojonych dronów patrolowych... i obłażąca z syntoskóry kanapa, z której dopiero co zerwał się przysypiający na posterunku wartownik.

      A mówiłem wyraźnie jeszcze przedwczoraj: kontrolować każdy wjeżdżający samochód, nie polegać tylko na elektronice. Wyjść, zapytać, sprawdzić. Ręcznie zatrzymać bramę, która otwierała się zdecydowanie za szeroko i zamykała zbyt długo.

      Szczególnie w świetle tego, co powiedział mi jakiś czas temu Daniłow.

      W końcu zawiesiłem wzrok na gnieździe wlewu w ramieniu Kostii. Wielki, napakowany, składający się chyba z samych mięśni i wszczepów ochroniarz drgnął, wyraźnie spłoszony.

      – Odkręcaj. – Pokazałem palcem.

      – Szefie, no co pan...

      – Odkręcaj, a ja zaraz wymaz wezmę! Kurwa mać, w tej chwili cię do szpitala zawiozę, każę pełną morfologię zrobić! Na części rozłożę, na pierdolone podzespoły! Niech tylko ślad, najmniejszy ślad czegoś znajdę, to...!

      Wielkolud rymsnął na kolana, złożył ręce błagalnie.

      – Szefie, ja pana proszę! Ja tylko raz, tylko ten jeden! I tylko odrobinę, na spróbowanie! Ja nigdy wcześniej, nigdy więcej! Klnę się na Świętą Bogurodzicę...!

      Tak ich czułem, sukinych synów. Tak przypuszczałem, że coś ćpają na robocie, i stąd te wszystkie problemy się biorą.

      Odpaliłem komunikator, wybrałem numer do Daniłowa. Tamten zobaczył, do kogo dzwonię, zaskamlał żałośnie.

      – Który? – warknąłem tylko.

      Przełknął ślinę, w tej samej chwili komunikator pokazał: łączenie transmisji.

      – Kożurow...! Maks Kożurow!

      Rozłączyłem rozmowę, mimo że twarz oligarchy już pokazała się na wyświetlaczu. Spojrzałem na klęczącego Kostię, bez słowa wyciągnąłem rękę gestem żądania. Strażnik opadł na czworaki, sięgnął pod kanapę i wyjął wielorazowy nabój ciśnieniowy z podgrzewaczem.

      Powąchałem: a jakże, nos mnie nie zawodził! Charakterystyczny smrodek kombikortyzolu był nie do pomylenia z czymkolwiek innym, znałem go aż nadto dobrze z czasów w Legii.

      – Za kwadrans zbiórka na placu. – Podsunąłem mu palec pod nos. – Pełna mobilizacja, odpalaj pomarańczowy sygnał. I ma być cała zmiana, czy to jasne?

      –