Tadeusz Dołęga-mostowicz

Bracia Dalcz i S-ka


Скачать книгу

widzenia – pocałował Paweł rękę matki. – O której mama każe być na obiedzie? Mnie najwygodniej byłoby o trzeciej. Mam teraz konferencje w dwóch bankach. Do widzenia.

      Nie czekając odpowiedzi, pożegnał się z wszystkimi i wyszedł.

      W istocie musiał sprawić sobie garderobę. Paradowanie w przyciasnych ubraniach ojca i w jego futrze byłoby ryzykiem niepotrzebnym. Wziął taksówkę i kazał się zawieźć do jednego z najlepszych krawców, później do wielkiego sklepu kuśnierskiego83. Stąd polecił odesłać sobie wspaniałe futro za cztery tysiące złotych. Wybrał najdroższe i najokazalsze, umówiwszy się, że odnoszącemu wręczy czek.

      Wychodząc od kuśnierza zbadał zawartość kieszeni. Z pieniędzy wziętych od matki zostało jeszcze około trzystu złotych. Wstąpił do jubilera i kupił złoty pierścień z imponującym rozmiarami fałszywym brylantem.

      O trzeciej był już w domu. Matka czekała nań z obiadem. Dwa niezajęte krzesła przy stole świadczyły o nieobecności Haliny i Zdzisława.

      – Czy mama ma w jakim banku pieniądze? – zapytał, rozkładając serwetkę.

      – Owszem. Nie wiem dokładnie ile, ale musi tam jeszcze być ze dwa tysiące.

      – To dobrze. Poproszę mamę, by wypisała mi czek na okaziciela na cztery tysiące złotych.

      – Ależ tam na pewno nie ma czterech – przestraszyła się pani Józefina. – A poza tym to… to wszystko, co mi zostało…

      – To już moja rzecz, mamo, nie obawiaj się. A na czeku postaw datę o dwa tygodnie późniejszą. Do tego czasu znajdzie się pokrycie. No, cóż tam mówiło moje kochane rodzeństwo?

      – Ach, wyobraź sobie, byłam oburzona. Ludwika wystąpiła z podejrzeniami.

      – Więc jednak – zmarszczył brwi Paweł.

      – Ona jest taka oschła, taka obrzydliwie merkantylna84. Najpierw zaczęła powątpiewać o twoich interesach bawełnianych…

      – No, tu miała nieco racji – zaśmiał się Paweł.

      – Jak to? – nie zorientowała się pani Józefina.

      – Mniejsza o to. Niech mama mówi dalej.

      – Później radziła mężowi sprawdzić, czy cała historia o pożyczce nie jest twoim wymysłem!

      – A cóż na to Jachimowski?

      – Wyśmiał ją. Powiedział, że nie jest naiwnym dzieckiem, że na ludziach się, dzięki Bogu, zna i że dziwi się temu, że ciebie nie doceniali. No widzisz, mój kochany synku!

      Patrzyła nań z rozczuleniem.

      – I więcej nic nie mówił?

      – Więcej?… Aha! Mówił, że nic łatwiejszego, jak sprawdzić twoje wiadomości. Jeżeli w kasie pancernej znajdują się akty tej pożyczki, rzecz będzie jasna. Co zaś dotyczy udziałów, dowiadywał się u rejenta Skorkiewicza.

      – Jednak?…

      – Rejent odmówił jakichkolwiek informacji, ale ze sposobu, w jaki z nim rozmawiał, łatwo było można wywnioskować, że rzeczywiście ten stary szaleniec stracił wszystko.

      – A cóż mój braciszek?

      – Zdziś jest dobrej myśli i powiada, że do całej katastrofy na pewno by nie doszło, gdybyś ty wcześniej przyjechał i wejrzał w gospodarkę ojca. Nie masz pojęcia, co ten stary szaleniec wyprawiał. Po prostu dezorganizował mi cały dom…

      Ocierając od czasu do czasu oczy, pani Józefina opowiadała o ostatnich latach swego pożycia z panem Wilhelmem, odludkiem, dziwakiem, wiecznie milczącym…

      Paweł nie słuchał.

      Monotonny głos matki nawet mu nie przeszkadzał w jego myślach. Treningu w tym względzie, jakże pożytecznego, nabrał podczas tych długich miesięcy, kiedy w zupełnej apatii leżał nieruchomo w łóżku i wprost nie zauważał, że do niego mówiono, że zaklinano najczulszymi słowami, że obsypywano obelgami. Liczył wówczas kwadraciki na tapetach, mnożył je, dzielił i tonął w doskonałej bezmyślności.

      Wtedy właśnie nauczył się sztuki całkowitego wydzielania się z otaczającej rzeczywistości i teraz równie dobrze, jak na paryskim poddaszu kwadraciki, jak w swoim folwarku muchy na suficie, mógł liczyć szanse szeroko zakrojonego planu, mnożyć ewentualności, przewidywaniami zapobiegać faktom, precyzyjnie analizować atuty przeciwników.

      Zasiadł oto przy stole wielkiej gry. Zasiadł z niczym. Tak zdawałoby się tamtym, gdyby umieli zajrzeć w jego karty, gdyby mogli sprawdzić pustkę jego kieszeni.

      Głupcy! Przychodził przecie z nagromadzonym latami pragnieniem wygranej, z potężnym kapitałem woli zwycięstwa, z kolosalnym zapasem niewyżytej energii, z umysłem równie chłodnym, jak żądza gry była w nim płomienna. Przychodził nieobciążony już żadnymi skrupułami, wolny od wszelkich serwitutów85 moralnych, przychodził ze skarbem stokroć większym niż ten cień dwustu tysięcy dolarów, który wpadł mu w rękę, jak pierwsza szczęśliwa karta…

      Po obiedzie zamknął się znowu w pokoju ojca i aż do przyjścia brata i szwagra studiował papiery zmarłego.

      Nazajutrz z rana miał być pogrzeb. Umówili się też w ten sposób, że wprost z cmentarza pojadą do fabryki i tam Jachimowski oraz Zdzisław sprowadzą do gabinetu ojca wszystkich kierowników biur i inżynierów, którym przedstawią Pawła jako tymczasowego następcę nieboszczyka naczelnego dyrektora. Stryj Karol zostanie postawiony wobec faktu dokonanego. Niewątpliwie dowie się o uzurpacji natychmiast, lecz, przykuty do łóżka i zdezorientowany samobójstwem brata, nie przedsięweźmie od razu kroków wrogich. Zresztą tegoż popołudnia Paweł odwiedzi go i resztę już on bierze na siebie.

      Pozostała kwestia ustosunkowania się do tych zdarzeń Krzysztofa.

      – Jaki to jest człowiek i czego po nim można się spodziewać? – zapytał Paweł.

      – Smarkacz – wzruszył ramionami Zdzisław.

      – Żółtodziób?

      – No, tak nie można powiedzieć – zastrzegł się Jachimowski – znam go bardzo mało. Jest jednak pewne, że jako inżynier nie należy do przeciętnych. Wprowadził sporo pożytecznych innowacji. Na przykład w obliczeniach akordu86 przy obrabiarkach…

      – Nie o to mi chodzi – przerwał Paweł. – Jaki człowiek? Mól, snob, zarozumialec, spryciarz czy fujara?

      – Mało się udziela – rozłożył ręce Jachimowski. – Zresztą do administracji nigdy się nie wtrącał. No i nic dziwnego. Jest w fabryce dopiero od dwóch miesięcy. Robi wrażenie skrytego, zamkniętego w sobie. Nie pije, nie hula, zdaje się, że nigdzie nie bywa.

      – A robotnicy lubią go?

      – Raczej nie. On w ogóle jest jakiś dziwny.

      – W jakim znaczeniu?

      – Czy ja wiem. Trudno określić. Na przykład robi wrażenie mamusinego synka, takiego grzeczniutkiego, rozumiesz, wylizanego, dobrze wychowanego i skromnego, a ma pasję używania najordynarniejszych słów i wymyślania od takich synów na przykład. Przy tym ma głos taki cichy… Nie lubię go.

      – To niewiele – skrzywił się Paweł. – A nic nie wiecie o jego prywatnym życiu?

      – Jakże! – zawołał Zdzisław. – Jarszówna!

      – Co za Jarszówna?

      – Ma