w których był jakby ból, jakby przerażenie, jakby cierpienie. Smagła twarz zdawała się bledszą, a usta zdawały się drżeć, hamować jakieś słowa…
Lecz wszystko to było tylko złudzeniem. Krzysztof odwrócił się i szedł do drzwi. Dopiero na progu stanął i z ręką na klamce powiedział:
– Masz przywidzenia i jakieś mgliste pretensje. Za dużo pracujesz i to odbija się źle na stanie twoich nerwów.
Drzwi lekko trzasnęły, na korytarzu oddalały się szybkie elastyczne kroki.
Paweł zaśmiał się krótko i nieszczerze. Pierwszy raz od przyjazdu do Warszawy nie był z siebie zadowolony. Po co mówił temu głupiemu smarkaczowi te jakieś niedorzeczne sentymentalności, po co, u licha, wyskoczył z niemal zwierzeniami?… Zły stan nerwów! Bałwan! Nigdy jeszcze Paweł nie miał nerwów w tak idealnym porządku, nigdy w tak spokojnym nie były napięciu. Pewny był każdego kroku, odmierzony miał każdy uśmiech, zważone z apteczną precyzją każde słowo.
A jednak przed chwilą zachował się bez sensu. To wina tego smarkacza. Jego obrażający chłód doprowadził Pawła do najwyższej irytacji. Z jakąż przyjemnością wykręciłby mu ręce aż do bólu, zgniótłby to chuchro, zmiażdżył siłą swoich mięśni…
– Pożałuje jeszcze tego, pożałuje. Mgliste pretensje… No, oczywiście, że mgliste, idiotyczne pretensje!
We wzroku Krzysztofa widział coś innego, coś dziwnego, niezrozumiałego, ale to było przywidzenie.
– Czyżbym zaczął cierpieć na halucynacje? – zaśmiał się i nacisnął guzik dzwonka.
Na progu stanął sekretarz:
– Panie Holder, niech pan każe szoferowi, żeby zaraz zajeżdżał.
– Słucham pana dyrektora.
W pół godziny później Paweł wchodził na odrapane i skrzypiące schody brudnej kamienicy przy ulicy Chmielnej. Na trzecim piętrze zapukał do drzwi. Po dłuższej chwili usłyszał człapanie pantofli i rozległ się ochrypły głos kobiecy:
– A kto tam?
– Ja do pana Tolewskiego – odpowiedział Paweł.
– Nie ma.
– Ale wrócił już?
– A jeżeli i wrócił, to co?
– Mam interes.
– To niech pan idzie do „Italii”.
– Tam go znają?
– Jeszcze by nie znali. Całymi dniami wysiaduje.
W kawiarni portier rozejrzał się po wieszakach i oświadczył:
– A jakże, proszę szanownego pana, jest. Musi siedzieć w drugiej sali.
Paweł usiadł i kazał podać sobie kawy. Widział, jak kelner podszedł do stolika zajętego przez kilku mężczyzn, prowadzących ożywioną rozmowę. Po chwili jeden z nich wstał i zbliżył się do stolika Pawła z pytającym wyrazem twarzy.
– Pan Tolewski, nieprawdaż? Jestem Dalcz. – Paweł podał rękę, którą Tolewski z manifestowanym szacunkiem uścisnął.
– Do usług szanownego pana dyrektora.
– Proszę. Niech pan siada.
Był to średniego wzrostu, dobrze odpasiony jegomość około pięćdziesiątki, ubrany dość niechlujnie, lecz starannie wygolony i z mocno przyczernionymi wąsami. Usiadł z nonszalancją światowca i swobodnie podciągnął nogawkę spodni w paski, przyglądając się nieznacznie wielkiemu brylantowi na palcu Pawła.
Było to oczywiste, że Tolewski spełnił wyłącznie rolę pośrednika w sprzedaży udziałów, i Paweł od pierwszego rzutu oka ocenił jego sytuację, która nie musiała należeć do najpomyślniejszych.
– Miałbym do pana pewien interes w związku z transakcją, jaką przeprowadził pan z moim ojcem – powiedział. – Słyszał pan prawdopodobnie, że po jego śmierci ja objąłem kierownictwo naszej fabryki?
– Naturalnie, że słyszałem, panie dyrektorze. W kawiarni słyszy się o wszystkim.
– Czy nie powie mi pan zatem, z kim należałoby mówić o udziałach sprzedanych przez mego ojca?
Tolewski zaśmiał się dyskretnie:
– Ja zawsze jestem do dyspozycji pana dyrektora.
– Zatem znajdują się one w posiadaniu…
– O, nie w moim, nie w moim, niestety. Gdzie tam.
– Ale pan wie, w czyim?
– Niewiele z tego przyjdzie panu dyrektorowi, gdyż obie strony, to jest nabywca i sprzedający, zastrzegły sobie zupełną dyskrecję. Tedy… sam pan widzi…
Rozłożył ręce takim ruchem, jakby wyjaśnił, że nic zrobić nie może, lecz i takim jednocześnie, jakby zawsze był gotów przytrzymać kontrahenta107, gdyby ten w naiwności swojej uwierzył.
Paweł poczęstował go papierosem i milcząc przyglądał się grze jego rysów.
– Panie Tolewski – odezwał się po dłuższej pauzie – czym się właściwie pan trudni?
– Ja?… Hm… tym i owym, co się zdarzy. Różne interesy.
– Pośrednictwem? I co ono panu daje?
– Grosze – westchnął Tolewski. – Teraz taki zastój. Ledwie się koniec z końcem wiąże.
– No, a jak się panu powiodło w Krakowie?
Tolewski niespokojnie poruszył się na krześle i obejrzawszy się dokoła, zapytał drżącym głosem:
– Skąd pan wie, że byłem w Krakowie?
Paweł w sam czas powstrzymał się od zapewnienia, że właściwie nic nie wie, i zrobiwszy pauzę, uśmiechnął się:
– Słyszy się to i owo. Ale proszę wierzyć mi, panie Tolewski, że mnie to nic na razie nie obchodzi.
– Jak mam rozumieć to „na razie”?
– Nie obchodzi – mówił dalej Paweł – gdyż zajęty jestem inną sprawą, w której pan może mi dużo rzeczy ułatwić i dużo na tym zarobić. Nieściśle mówię „zarobić”. Zdobyć pozycję i majątek.
Tolewski uspokoił się i przysunął się wraz z krzesłem:
– Do usług, panie dyrektorze.
– Kto kupił udziały? Jeżeli pan nie masz do mnie zaufania, możesz pan nie wymieniać nazwiska. Chodzi mi na razie o jego stanowisko, zawód, majątek?
– Majątek?… – podniósł brwi Tolewski. – To milionerka!
– Więc kobieta?
– No tak, co ja będę z panem dyrektorem bawić się w ciuciubabkę: Wenzlowa, sama stara Wenzlowa!
Wymówił to nazwisko jako powszechnie znane, lecz widząc, że Dalczowi nic ono nie wyjaśnia, dodał:
– To wdowa po tym Wenzlu, co jeszcze na modlińskich dostawach się dorobił. Za młodu była, jak teraz opowiada, aktorką. Ale tak naprawdę, to po prostu puszczała się na wielką skalę. Miała dwóch mężów, Wenzel był trzeci. W Warszawie każdy ją zna. Brylanty w uszach nosi większe niż u pana dyrektora w pierścionku.
– Dziwne. Dlaczego ona właśnie kupiła? Dlaczego mój ojciec jej sprzedał udziały?
Tolewski zrobił filuterne oko:
– Ma baba pieniądze, a ludzie opowiadają,