że baba prawie oszalała. Była pewna, że to bankructwo fabryki i że ze swoich stu dziesięciu tysięcy dolarów nie zobaczy ani gronia.
– Tyle zapłaciła za udziały?
– Tak – z poufną miną zapewnił Tolewski i nagle odsunął się. – Ale ja panu dyrektorowi różne rzeczy takie opowiadam… Właściwie to mnie nie wolno…
Paweł roześmiał się:
– Tyle już mi pan opowiedział, że gdybym chciał zrobić coś za pańskimi plecami, to i tak mógłbym. Powtarzam jednak, panie Tolewski, że nie jestem z tych, i ręczę panu za dobry interes.
To przekonało Tolewskiego. Oświadczył, że nie żywi żadnych obaw, że na ludziach się zna, że widzi, z kim ma do czynienia, i zaczął opowiadać szczegółowo o przebiegu transakcji i o obecnych niepokojach Wenzlowej.
W umyśle Pawła coraz wyraźniej krystalizował się plan działania. Rzecz była do zrobienia. Czasu wprawdzie zostawało niewiele, ale przy pewnym wysiłku można ułożyć.
Ze słów Tolewskiego wynikało, że Wenzlowa już jest nastraszona. Pozostawało zatem doprowadzić niepokój jej do takiego stanu, w jakim byłaby gotowa sprzedać udziały za najmniejszą kwotę. Dążyć do tego trzeba dwiema drogami: przedstawić jej w najgorszym świetle stan interesów fabryki i zademonstrować przed nią panikę udziałowców, usiłujących wyzbyć się udziałów.
Naturalnie na to wszystko trzeba jednak mieć pieniądze. Jeżeli stryj Karol nie da się naciągnąć na owe czterdzieści tysięcy – cała kombinacja okaże się nierealna. Nierealna to jeszcze nie znaczy przegrana. Należy wówczas znaleźć inną. Tymczasem jednak, zważywszy wszystkie szanse, wolno było mieć nadzieję. Jeżeli nawet Krzysztof źle usposobi stryja, jeszcze nie będzie to powodem do rezygnacji. Paweł wypróbował już na stryju siłę argumentacji. Właściwie zupełnie niepotrzebnie zwrócił się tym razem do Krzysztofa. Zrobił to raczej dlatego, że korciła go ta oziębłość stryjecznego brata, że niejako chciał go wciągnąć w swoje sprawy bliżej.
Tolewski mieszał głośno cukier w kawie i od czasu do czasu spoglądał na zamyślonego Pawła.
– Nie jest tak źle, panie Tolewski – odezwał się ten wreszcie – będzie to lepszy i znacznie intratniejszy108 interes dla pana niż… krakowski.
Ostatnie słowo wymówił z takim naciskiem, jakby najlepiej był poinformowany o tym interesie, a widząc zmieszanie pośrednika, łagodząco dodał:
– Nie będziemy na siebie narzekali. Obiecuję to panu.
– Jestem tego pewien, panie dyrektorze.
– Ja jeszcze bardziej. No, niech pan zajrzy do mnie jutro wieczorem około ósmej. Zna pan mój adres?
– To jest mieszkanie świętej pamięci ojca pana dyrektora?
– Tak. I niech pan służbie nie mówi swego nazwiska. Do widzenia panu.
– Moje uszanowanie panu dyrektorowi.
Paweł Dalcz wcale nie spał tej nocy. Do świtu siedział przy biurku. O świcie z jego pokoju rozległ się hałaśliwy wrzask gramofonu, bardzo hałaśliwy, gdyż swym hałasem musiał pokryć terkotanie maszynki drukarskiej.
O ósmej wszystko było gotowe.
Wziął prawie zimną kąpiel, ubrał się i pojechał do fabryki. W ciągu pół godziny przejrzał korespondencję, wydał Holderowi dyspozycje i wewnętrznym telefonem połączył się z gabinetem Krzysztofa. Odezwał się głos jego sekretarki: „Jest chory, nie będzie dziś w fabryce”.
Paweł położył słuchawkę i poszedł rozmówić się z Jarszówną.
– Dzień dobry pani. Mój brat jest chory?
– Telefonowano z domu, panie dyrektorze, że nie przyjdzie, bo czuje się niezdrów.
– Nie wie pani, co mu jest? Może się zaziębił?
– Nie wiem, panie dyrektorze.
– Proszę, niechże pani siada. Nie widziała go pani od wczoraj?
Jarszówna zarumieniła się:
– Dlaczego pan dyrektor myśli, że mogłam się widzieć. Wczoraj nie miałam żadnej popołudniówki…
– O! To pani tyle pracuje, że miewa czasem i zajęcia wieczorne? – udał zdziwienie.
– Zdarza się, panie dyrektorze.
– Mój kuzyn zamęcza panią. Gdybym nie obawiał się, że jest o panią zazdrosny, powiedziałbym mu, że trzeba nie mieć serca, by zmuszać do tylu godzin pracy tak uroczą istotkę, jak pani.
Dziewczyna zrobiła się purpurowa i spuściła oczy.
Paweł pochylił się nad nią i dodał prawie półgłosem:
– Nie dziwię się Krzysztofowi, że jest zazdrosny. Ile razy tu wchodzę, nie umie ukryć swego niezadowolenia. Czy pani moje odwiedziny też sprawiają przykrość?
– O, pan dyrektor żartuje…
– Nie, nie, proszę odpowiedzieć szczerze! Może mi na tym zależy. No? Sprawiają przykrość?
W milczeniu potrząsnęła głową przecząco.
– Eee, ukrywa pani wzrok – skrzywił się. – Proszę spojrzeć na mnie. Po oczach pani poznam, czy to prawda.
Podniosła nań roziskrzone bardzo niebieskie oczy.
Pomyślał, że jest ładna i że albo należy do gatunku urodzonych kokietek, albo już tak za bardzo nie kocha się w Krzysztofie. Dla próby dodał:
– A nie powie mu pani, żeśmy sobie gawędzili tu na tematy nie całkiem biurowe?
– Pan Krzysztof nie będzie wcale pytać…
– Gdyby jednak?… On tyle ma z panią wspólnych tajemnic, tak mi się przynajmniej zdaje, chciałbym i ja mieć z panią jedną małą tajemnicę. Przy tym przez zazdrość gotów mnie znienawidzić. A chyba pani nie zależy na tym, by między stryjecznymi braćmi doszło do nieprzyjaznych uczuć?
– Ja nic nie powiem! – żarliwie zapewniła z taką intonacją, jakby to było od początku oczywiste.
– To dobrze – uśmiechnął się. – Krzysztof i tak nie bardzo mnie lubi. Wie to pani lepiej ode mnie. Prawda?
– Cóż znowu, panie dyrektorze – zdetonowała się109. – Ja nic o tym nie wiem…
Paweł pomyślał, że jest inaczej i że trzeba się będzie zabrać do spenetrowania tej sprawy. Nie przewidywał specjalnych trudności. Dziewczyna była dość naiwna, no i dostatecznie ładna, by wywiad tego rodzaju nie należał do zabiegów przykrych.
– Zatem do widzenia – spojrzał na nią znacząco.
– Do widzenia, panie dyrektorze.
Wyszedł i mruknął do siebie:
– Zabawna gęś.
Do telefonu podszedł, jak zwykle w tym domu, Blumkiewicz. Potwierdził, że pan Krzysztof jest chory, nic poważnego, ale leży w łóżku, natomiast pan prezes prosi pana dyrektora do siebie.
Za furtką w sztachetach zaczynał się ogród zasypany niemal do wierzchołków agrestu śniegiem. Ścieżka prowadząca do willi była rozczyszczona110, jak co dzień dla Krzysztofa, dziś jednak Paweł na niej pierwsze stawiał ślady.
W przedpokoju spotkała go pani Teresa.
– Jestem zaniepokojony, stryjenko, chorobą Krzysia. Blumkiewicz twierdzi,