Marychnę do domu. Lubiła go, chociaż jako mężczyzna wcale się jej nie podobał. Mówiło się z nim dobrze, ba, znacznie lepiej niż z Krzysztofem. Ottman przecie też był bardzo inteligentny i wykształcony, ale jakoś nie dawał jej odczuć swojej wyższości, był bardziej swojski. Może dlatego, że pochodził z ubogiej rodziny, a może po prostu starał się być delikatnym.
Opowiadał jej o rzeczach bardzo mądrych, jak na przykład o różnych wynalazkach chemicznych, nad którymi pracował, ale opowiadał w ten sposób, że rozumiała wszystko. W ogóle rozumiała go całego, z jego uprzejmością, z jego dobrocią, z prostotą posuwającą się aż do niezaradności i z tą nieśmiałością, z racji której mówiono o nim w fabryce: „ten poczciwy Ottman”.
Rozmawiając z nim, nigdy nie obawiała się wprost wypowiedzieć swoich myśli. Wiedziała, że choćby naplotła największych nonsensów, on nie będzie się z niej śmiał, jak to robił Krzysztof. Mówiło się z nim dobrze, po swojemu. Miało się zaufanie do jego niebieskich oczu, do tych nawet tak brzydkich u mężczyzny różowych policzków i do nieładnych rąk, zawsze poplamionych różnymi chemikaliami. Nigdy by nie zdobyła się na pocałowanie tych rąk, jak obcałowywała piękne, nieprawdopodobnie piękne ręce Krzysztofa. Ale stanowczo wolała uścisk dłoni Ottmana.
Po Trzech Królach przyszła gwałtowna odwilż i ulica Bema tonęła w brzydkim błocie. Wracali właśnie z fabryki i Ottman łagodnie gniewał się na Marychnę, że nie nałożyła botów, gdy w pędzie minął ich dyrektorski samochód, wielka ciemnozielona maszyna.
Spod kół trysnęła struga czarnej wody i błota, ochlapując Ottmana od stóp do głów, a Marychnie nowiuteńkie pończochy.
– O la la! – zawołał bezradnie Ottman.
– Boże, jak my wyglądamy.
Samochód zatrzymał się o kilkadziesiąt kroków dalej i nagle zaczął się cofać tylnym biegiem. Gdy zrównał się z nimi, otworzyły się drzwiczki i dyrektor Paweł Dalcz wychylił głowę:
– Bardzo państwa przepraszam za nieuwagę mego szofera – powiedział, uchylając futrzanej czapki. – Strasznie was ochlapaliśmy.
– O, drobiazg, panie dyrektorze – uśmiechnął się Ottman.
– W każdym razie nie możecie państwo w tym stanie iść przez miasto. Odwiozę was. Proszę.
– Ależ, panie dyrektorze… Ja doprawdy… Może panna Jarszówna… Poplamiłbym panu cały wóz.
– Siadajcie prędzej. No, już. Niech mi pani poda rękę. Hop!
Marychna w gruncie rzeczy była kontenta. Pończochy się przepiorą, a za to jest rzadka okazja przejechać się limuzyną obok naczelnego dyrektora. Jak to on grzecznie zrobił…
– Dokąd państwa mam odwieźć? – zapytał.
– Ja mieszkam na Lesznie – odpowiedziała Marychna.
– A pan, inżynierze?
– O, ja daleko, na Koszykowej.
– Na Koszykową – rzucił dyrektor szoferowi i zwracając się do Marychny, powiedział: – Musi się pani poświęcić, ale najpierw odwieziemy bardziej poszkodowanego.
– Jak pan sobie życzy, panie dyrektorze.
– Nie upiera się pani przy pierwszeństwie?
– Cóż znowu!
– No, inżynierze, niech pan podziękuje pani – zaśmiał się. – No, jakże, otrzymał już pan te próbki z hartowni?
– Są już w robocie.
– To doskonale. Otóż i Koszykowa. Pod którym numerem pan mieszka?
– Trzydzieści siedem.
Auto stanęło. Ottman pożegnał się, podziękował i wysiadł.
Samochód zawracał.
– Doprawdy, panie dyrektorze, mogłabym wrócić tramwajem. Robię tyle kłopotu…
– Dlaczego nie pomyśli pani – uśmiechnął się do niej – że sprawia mi przyjemność swym towarzystwem?
Zerknęła nań z ukosa i pomyślała, że Krzysztof nic nie przesadził. Paweł Dalcz musiał się podobać kobietom. Odpowiedziała z cieniem kokieterii:
– Cóż ja, panie dyrektorze, pan w ogóle na kobiety nie zwraca uwagi…
– Ja?… Z czego to pani wnioskuje?
– Pan jest taki poważny.
Zamyślił się. Miała wrażenie, że sprawiła mu przykrość, i nie wiedziała, co ma powiedzieć. I tak podziwiała własną odwagę. Jeszcze przed kilku miesiącami każdy dyrektor, a naczelny tym bardziej, był dla niej czymś groźnym i niedosięgalnym. Dopiero flirt z Krzysztofem ośmielił ją nieco.
– Ma pani rację. Jestem za poważny. Dlatego nie mogę podobać się kobietom. Prawda?
– Ależ bynajmniej! – zaprotestowała.
– Nie znajduje pani?… Zresztą dla pani mogę nie być poważny. Specjalnie dla pani. Widocznie jest to u nas rodzinne…
– Powaga?
– Nie. Sympatia do pani.
Marychna poczerwieniała aż po białka oczu.
– Nie chciałem pani dotknąć – powiedział łagodnie. – Proszę się na mnie nie gniewać, ale nie jest dla mnie tajemnicą, że mój brat stryjeczny kocha się w pani.
Auto stanęło przed przecznicą, zapchaną ciężarowymi wozami.
– Proszę mi powiedzieć, czy Krzysztof jest bardzo o panią zazdrosny? – Lekko pochylił się do niej. – Czy nie wyzwie mnie na pojedynek za to, że panią emabluję130?
– Pan mnie wcale nie emabluje… – wybąkała nieśmiało.
– Owszem. Emabluję z całą premedytacją. Chcę się pani podobać. Zaraz. Janie – zwrócił się głośno do szofera – na Trzeci Most… Przejedziemy się troszkę. Dobrze?
– Jak pan sobie życzy, panie dyrektorze…
– Proszę mnie nie tytułować dyrektorem. Nie jestem w tej chwili pani zwierzchnikiem, lecz towarzyszem przejażdżki. A może pani jest głodna i bardzo śpieszy na obiad?
– Nie.
– Zatem cóż pani na to, że chcę się pani podobać?
– Pan żartuje.
– Nie, nie żartuję. Krzysztof może smalić do pani cholewki131, ten chemik może wywracać do niej oczy, dlaczego pani mnie nie może brać? Pani jest bardzo ładna i bardzo młoda. Bierze mnie pani tym wszystkim. To prawda, że nie jestem kobieciarzem, ale przecież o tyle znam się na kobietach. Proszę mi wybaczyć, że wyłożyłem to tak niezdarnie, bez kwiatków, bez bławatków, bez słodkich słówek. To nie moja specjalność. Jak pani na imię?
– Marychna… to jest Maria… – powiedziała, nie podnosząc oczu.
– Lubię to imię – Kiwnął głową. – Marychna… ładnie brzmi. Więc co pani na to, panno Marychno?
Milczała zupełnie zażenowana. Jeszcze nigdy nikt w ten sposób z nią nie rozmawiał. Przecież nie mogła mu tak z miejsca powiedzieć, że od dawna, od pierwszego spojrzenia podoba się jej znacznie więcej od Krzysztofa i od wszystkich innych mężczyzn… i teraz, chociaż miał w sposobie bycia coś chropowatego, wydał się jej jeszcze bardziej interesujący.
– Niech