Damulka w czarnej sukni oraz kapeluszu z woalką weszła na trybuny i zajęła miejsce przy samej barierce areny. Wyjęła mopsa z koszyka i wzięła go na ręce, najwyraźniej po to, by on też mógł podziwiać widowisko.
Oniemiały Brzuchogłów otrząsnął się po chwili, chrząknął, zaczerpnął tchu.
– Panie i panowie, za moment kolejna walka! Powitajcie oklaskami Rożka, dzielnego wojownika z podziemnych krypt Shan Vaola! Proszę o aplauz!
Krata podniosła się ze zgrzytem. Zgryz klepnął Rożka w ramię. Ten raźnym krokiem wyszedł na arenę i zmrużył oczy, gdy oślepiło go słońce. Oklasków nie było, panowała cisza. Rogaty, włochaty odmieniec nigdy i nigdzie nie budził sympatii.
Rozejrzał się po trybunach. Bilet kosztował symboliczne dwa leri, więc trochę tych widzów jednak było. Co najmniej połowę stanowili stali bywalcy, którzy zarabiali na zakładach i kochali to. Nie brakowało też ciekawskich przyjezdnych ani dzieciarni, która wchodziła za darmo.
Zaczął od małego popisu na rozgrzewkę. Młynki bronią, piruety, parę salt. Niemrawe oklaski przycichły, gdy Brzuchogłów zadął w gwizdek.
Podniosła się krata zamykająca przeciwległe wejście na arenę połączone krytym przejściem z menażerią. Wojownik zastygł w bezruchu z rapierem w pogotowiu.
Na arenę wyszła postać w pelerynie z kapturem nasuniętym nisko na twarz. Rożek zaczął mieć bardzo złe przeczucia.
Przeciwnik zsunął kaptur, odsłaniając upiorne kredowobiałe oblicze z krwawymi szparami oczu i pionową szparą w miejscu nosa. Uśmiechnął się od ucha do ucha, demonstrując rząd zębisk zdolnych kruszyć kości jak suche patyki. Przerośnięte dziąsła podobne wałom surowego mięsa nie dodawały mu urody.
Z przejścia wyłonił się drugi kształt: masywny, na czterech lwich łapach, porośnięty płową sierścią, ale z głową kobiety. Jej rudawe włosy były zbite w brudne strąki.
Wydała przenikliwy okrzyk, bijąc się ogonem po bokach. Rożek poczuł, że zasycha mu w ustach. Chciał krzyknąć, że tego nie było w kontrakcie, ale tylko by się ośmieszył.
Hybryda spięła mięśnie i skoczyła. Rożek przeturlał się po ziemi, bestia przeleciała nad jego głową, lądując przy barierce. Lewą ręką wyciągnął ze skrytki w pasie stalową gwiazdkę o czterech ostrzach i cisnął w brzydala, który już nadbiegał, wymachując krótkim mieczem. Stwór zdążył się częściowo uchylić, gwiazdka raniła go niegroźnie w lewą dłoń. Zawył bardziej z wściekłości niż z bólu i rzucił się ku Rożkowi. Starli się, ostrza zadzwoniły raz i drugi, lecz wtedy do walki ponownie włączyła się hybryda. Rożek umknął przed nią w ostatniej chwili. Rysy stworzenia wykrzywiała furia.
Brzydal zaatakował podstępnie, z boku. Rożek zbił jego pchnięcie, schodząc z linii ciosu, skontrował nisko, celując w udo. Dosięgnął drania, ale nie na tyle głęboko, by zakończyć walkę, a sam w ostatniej chwili uniknął cięcia z góry.
– Ożeż ty, taki synu, bodaj cię jeż i dzika świnia – wycedził, przechodząc do kontrataku z całą energią, jakiej dodała mu lwia maść.
Skurwiel nadal bronił się sprawnie, lecz przy każdym kroku zostawiał na piasku krwawe ślady i było widać, że zaczyna słabnąć. Publika dopingowała ich obu, krzycząc i pohukując.
Zwietrzywszy krew, hybryda stała się jeszcze bardziej pobudzona. Zaczęła kręcić głową i mamrotać, a potem zarżała upiornie i skoczyła na Rożka, który ponownie przeturlał się po ziemi, ale tym razem oberwał pazurami po tułowiu. Na szczęście pancerz i przeszywanica go ochroniły. Poderwawszy się, zdołał szybkim cięciem zranić stwora w tylną łapę.
Hybryda zawyła i obróciła się, kulejąc, a brzydal wybrał ten moment, żeby znów zaatakować. Zaczął od finty, ale Rożek nie dał się zwieść i wykorzystując szansę, dźgnął go prosto w brzuch. Stwór upadł wśród wiwatów, kopiąc piach, który szybko nasiąkał czerwienią.
Tymczasem ruchy hybrydy stawały się dziwnie powolne i niezborne. Rożek uśmiechnął się w duchu. Trucizna, którą posmarowane były zarówno jego gwiazdki, jak i rapier, zaczynała działać.
Hybryda uczyniła jeszcze dwa chwiejne kroki i z przeciągłym, bolesnym okrzykiem zwaliła się na bok. Jej mięśnie wyprężyły się w przedśmiertnych drgawkach. Utkwiła gasnące oko w zabójcy, poruszając wargami, jakby go przeklinała.
Brzydal – najwyraźniej odporny na działanie trucizny – wciąż żył. Wił się jak przydeptany robak, przyciskając ręce do brzucha. Rożek wyciągnął sztylet i dwoma szybkimi pchnięciami dobił ohydę. Widownia oszalała, ktoś z pierwszych rzędów ryczał jak tur, pewnie ciesząc się z wygranego zakładu.
Rożek wytarł sztylet o odzież powalonego. Dźwignął się na nogi i poczuł, że kolana ma jak z pakuł. Oparł się o barierkę. Kiedy ochłonął na tyle, żeby popatrzeć na trybuny, zdumiał się, widząc, że damulka w czarnej sukni przeniosła się pięć rzędów wyżej i w najlepsze konwersuje z Kerbrihardem. Nadal trzymała na rękach mopsa.
Na arenę wbiegł Brzuchogłów. Wyglądał na zaaferowanego.
– Jesteś cały? To idź szybko do biura pryncypała!
– Co? Teraz? – Rożek wymownie wskazał swój zapiaszczony i zakrwawiony rynsztunek.
– Tak! Bez zwłoki!
– Żarty sobie ze mnie stroisz, grubasie?
– Nie! Przysięgam, że nie! To rozkaz Kerbriharda!
Robiło się coraz dziwniej. Rożek wzruszył ramionami i zszedł z areny. Dopiero w krytym przejściu zauważył, że utyka. Nadwerężył sobie prawy staw skokowy, nawet nie zauważył kiedy.
Pokuśtykał do pawilonu, przed którym – jak teraz spostrzegł – stał zgrabny powozik zaprzężony w siwego konia. Znudzony stangret przechadzał się obok.
Pryncypał czekał w biurze. Przed nim leżały dokumenty.
– Możny mag Kerbrihard właśnie anulował twój kontrakt – oznajmił z cierpką miną. – Postaw tu parafkę i jesteś wolny. Proszę, oto należność za dwie walki. – Położył na blacie sakiewkę. – Przelicz, jeśli łaska.
Rożek miał kompletny zamęt w głowie.
– Jak to? Dlaczego?
Ktoś wszedł do biura. Rożek usłyszał szelest jedwabnych halek, poczuł zapach perfum. Odwracając się, wiedział już, kogo ujrzy.
– Założyłam się z Kerbrihardem, że jeśli wygrasz tę walkę, anuluje twój kontrakt – powiedziała damulka w czarnej sukni, uśmiechając się pod woalką złotymi ustami symbiotycznej maski.
Rożek gapił się na nią jak idiota. Przychodziło mu do głowy dziesięć wytłumaczeń, lecz byłby gotów się założyć o całą zapłatę, że żadne nie było tym właściwym.
– Ale czemu? – wyjąkał po dłuższej chwili.
– Mam dla ciebie ofertę pracy. Jeśli przyjmiesz zaproszenie na obiad w gospodzie „Pod Czaplą”, wszystko wyjaśnię.
* * *
W pracowni pachniało kadzidłem oraz wzmacniającym eliksirem z pięciolistu. Akhania ar Vithanare powoli, starannie dorysowywała kredą ostatnie symbole we wzorze, który pokrywał dużą część posadzki. Jej sługa Mellis i chowaniec Igiełka przyglądali się temu z niepokojem.
– Arcymistrz nie powinien was wysyłać w tę podróż, wasza miłość – odezwał się Mellis. – Sfery stają się coraz bardziej niebezpieczne. Otchłań…
– Nie panikujcie, moi drodzy. Ryzyko