się rekrutować, by nie wprowadzić do swego domostwa agentów Otchłani. W teorii można było sprawdzić, czy ktoś posiada powiązania z ojczyzną demonów. W praktyce istniało zbyt duże zagrożenie, że zdolny akolita, nie mówiąc o pełnoprawnym srebrnym magu, może się przed tą procedurą odpowiednio zabezpieczyć.
– Zgódźcie się przynajmniej, bym wam towarzyszył – odezwał się błagalnie Igiełka, odmieniec, którego miano wzięło się od cienkich kolców porastających głowę, kark i grzbiet. – Wasz stan zdrowia…
– Milcz, stworze – ucięła. – Zapominasz się.
Wzięła z rąk Mellisa czerwoną szarfę z wyhaftowanymi zaklęciami ochronnymi i przepasała się nią, starannie wiążąc węzeł. Sprawdziła, czy w torbie ma wszystkie niezbędne akcesoria, po czym stanęła wewnątrz otoczonego plątaniną symboli pentagramu. Zamknęła oczy i wypowiedziała zaklęcie. Otoczyły ją wirujące barwy oraz lodowate zimno astralnej pustki.
Kiedy otworzyła oczy, stała wśród kwiatów.
Były olbrzymie, o płatkach długości męskiego ramienia, białych jak mleko, lecz z purpurowymi cętkami, u nasady przechodzących w karmin. W sercu każdego kielicha tkwiło kilka pylników i słupek. Po ziemi wiły się poskręcane łodygi i wąskie liście. W powietrzu wisiał mdły, niezbyt przyjemny zapach przywodzący na myśl przejrzałe owoce.
Kwiaty aż po horyzont zarastały płaską równinę, nad którą po turkusowym niebie płynęły pasma chmur. Łagodne światło sączyło się zza horyzontu. Panowała cisza. Powietrze było chłodne i nieruchome, aura krainy spójna, z przewagą srebra.
Akhania sięgnęła umysłem w przestrzeń, badając otoczenie, lecz nie wyczuła niczego niepokojącego. Ruszyła przed siebie, rozglądając się czujnie.
Gdzieś tutaj, na tym dziwacznym ukwieconym pustkowiu w odległym zakątku sfer zamieszkiwał sędziwy mistrz Zaihos ar Kyth. Mag, który przed stu czterdziestu laty uczynił rzecz niemal niewyobrażalną – oddał różdżkę i wystąpił z szeregów Elity. Wiele wskazywało, że może być ostatnią nadzieją srebra. O ile jeszcze żył.
Choć w swej karierze wielokrotnie odwiedzała sfery, Akhania nigdy dotąd nie była w jedenastym dominium. Przybliżoną lokalizację pustelni znała dzięki samemu Zaihosowi – nim opuścił świat ludzi, pozostawił zaszyfrowany list ze wskazówkami i mapę. Przechowywano je obecnie w tajnym archiwum arcymistrza.
Był to jeden z zaledwie kilku przypadków w historii, kiedy magowi porzucającemu szeregi Elity pozwolono zachować dar, a więc pozostawiono furtkę umożliwiającą powrót. Trudno powiedzieć, której stronie bardziej na tym zależało. Jedno wydawało się pewne – Zaihos wyemigrował w sfery z pełną świadomością, że srebro prędzej czy później przypomni sobie o nim. I mimo wszystko nie chciał zrywać ostatnich nici wiążących go z przeszłością.
Akhania znała jego życiorys. Zaihos był w swoim czasie jednym z czołowych uczonych Elity. Zyskał sławę dzięki niebezpiecznym podróżom w głąb sfer astralnych i Otchłani, które opisał w trzech traktatach, ale zajmował się też astrologią, badaniami nad równowagą Zmroczy i naturą ludzkiej duszy.
Rok, kiedy postanowił odejść, był najtragiczniejszym rokiem od czasu Skażenia. Czarna szkoła już w zasadzie uległa rozpadowi, dziesiątki żmijów dotkniętych niebezpiecznym szaleństwem ujęto i wygaszono im dar. Wielu nie przeżywało tej procedury, niektórzy kończyli jako śliniący się paralitycy, a ośmiu na dziesięciu umierało w ciągu dwóch lat od jej przeprowadzenia. Ci, którzy uniknęli obłąkania, wyemigrowali w takie miejsca, gdzie mogli zamieszkiwać na poły w ukryciu albo zniknąć, zmieniając tożsamość i twarz. Przyjazna czarnym magom pozostawała jedynie Alkara, gdzie Adrien de Vere był nadal zaufanym doradcą króla. Srebrnemu bractwu groził rozłam, gdyż mistrzowie Elity podzielili się na frakcje. Niektórzy twierdzili, że trzeba tępić skażoną czerń bez litości, by chronić równowagę świata. Inni postulowali, by nadal ograniczać się do wygaszania daru u tych żmijów, którzy popadli w obłęd, lecz nie obciążać żadnymi sankcjami zdrowych, a mniejszość, w tym Zaihos, uważała, że nie należy robić nic, tylko czekać, aż Zmrocza oczyści się sama. I właśnie w tamtym roku, w środku upalnego lata, ogarnięta urojeniami żmijka Lea de Saricci zesłała deszcz ognia i siarki na Othlon, zabijając dziesiątki tysięcy ludzi oraz wywołując gigantyczne zachwianie Ekwilibrium. Wstrząśnięty arcymistrz Elity podjął decyzję, że w państwach, które podpisały pakty ze srebrem, czarni magowie na wszystkich etapach rozwoju daru będą odtąd tropieni, by ich humanitarnie likwidować w sposób uniemożliwiający odrodzenie w innym ciele. Bez wyjątków. Zaczęto budować Domy Godnego Odejścia.
Zaihos ar Kyth, znany z tego, że przez długie lata współpracował z czarnymi magami i przyjaźnił się blisko z Adrienem de Vere, w akcie samotnego protestu wyemigrował w sfery. A Akhania, wtedy jeszcze zwyczajna Akaine Pelle, pięcioletnia córka rękawicznika, bawiła się lalkami w mieszczańskim domu w Fal Tirra. Nieświadoma, że już wkrótce przyjdą po nią ludzie ubrani w biel i błękit, że pewnego dnia sama założy na szyję srebrny medalion z pentagramem i weźmie do ręki różdżkę, a siedem lat później przejdzie rytuał Przepaści na pustkowiach Vithanare, zyskując prawo noszenia białych szat…
Przystanęła. Jak okiem sięgnąć, krajobraz wszędzie wyglądał tak samo. W jej rodzinnym mieście żył artysta, który malował dziwaczne pejzaże – nieszczęśliwy człowiek uzależniony od opium i lucyferii. Akhania miała w wieży dwa jego obrazy: jezioro pokryte warstwą lilii wodnych, z których wychylały się twarze, i czerwoną pustynię pod nocnym niebem, na której rosły dwa krzewy oplecione plątaniną węży. Gdyby mu polecono namalować to ukwiecone pole, na pewno wzbogaciłby je o niepokojące szczegóły. Może kwiaty zamiast płatków miałyby ludzkie ręce, może pomiędzy liśćmi pełzałyby jaszczurki o główkach dzieci. Ale blade, harmonijne piękno, na które patrzyła teraz Akhania, też miało w sobie coś wytrącającego z równowagi. Jak sen, który wydaje się jawą, ale nią nie jest.
Skupiła się i wyszeptała formułę rozpraszającą iluzje. Powietrze wokół niej zadrgało jak pod wpływem gorąca, ale nic więcej się nie stało. Kwiaty trwały w bezruchu pod turkusowym niebem.
– Zaihosie! – krzyknęła Akhania, magicznie wzmacniając swój głos, by zadźwięczał jak dzwon. – Zaihosie! Ukaż się!
Wśród kwiatów zaszeleścił powiew wiatru. Lekkie wahnięcie aury kazało Akhanii się obejrzeć. Po niebie sunęła chmura znacznie większa od pozostałych. Zniżała się powoli, kłęby mgły spełzały ku ziemi. Magini na wszelki wypadek osłoniła się zaklęciem tarczy i czekała.
Mgła spowiła ją – mleczna, nieprzenikniona – po to tylko, by po kilku sekundach się rozwiać, odsłaniając pałacyk.
Wznosił się tam, gdzie chwilę wcześniej nie było nic. Biała budowla o ostrołukowych oknach, spadzistym dachu krytym dachówką i trzech ozdobnych wieżyczkach, dość podobna do rezydencji arcymistrza. Nic dziwnego, camarryjska architektura miała wielu wielbicieli, zwłaszcza wśród magów starszej daty.
Wokół pałacyku rozciągał się obrośnięty pnączami mur, ale dwuskrzydłowa kuta brama była uchylona. Akhania powoli weszła na dziedziniec. Wzdłuż muru rosły palmy i niskie drzewka obsypane różowym kwieciem, wszystko wymuskane, jak z obrazka. Nad głową magini przefrunął koliber.
– Zaihosie! – zawołała ponownie.
– Witaj, dostojna pani – przemówił pozbawiony ciała głos tak nagle, że drgnęła. Jedwabisty, głęboki baryton skojarzył jej się z gęstym jak lawa sosem śliwkowo-korzennym, który w Lossorze serwowano do pieczeni i serów. – Co cię sprowadza w nasze progi?
– Ukaż się, proszę – odrzekła. – Nie lubię prowadzić dialogu z niewidzialnym rozmówcą.
Poczuła lekkie wahnięcie aury.