Lee Child

STO MILIONÓW DOLARÓW


Скачать книгу

czterocyfrowy kalendarz, który można zdalnie zatrzymać. Wystarczy wysłać polecenie przez Internet, sieć, która rozrasta się dosłownie z dnia na dzień. Na całym świecie padną komputery. Upadną rządy, korporacje i przedsiębiorstwa użyteczności publicznej, ludzie zbankrutują. Rozpęta się chaos. Niech pan tylko pomyśli, jakie to stwarza pole do szantażu. Czy tak wielka władza nie jest warta stu milionów dolarów?

      – Trochę to naciągane – rzucił Reacher. – Prawda? Ludzie zapłaciliby tyle za wiele innych rzeczy. Dlaczego zakładamy, że chodzi akurat o łatkę?

      Lepiej wysłuchać wszystkiego do końca.

      – Żeby napisać taki program, trzeba mieć talent – odparł Ratcliffe. – Specyficzny umysł. Wrażliwość buntownika. Oczywiście oni tak tego nie widzą. To maniacy. Podobno pełno ich wśród programistów. Około czterystu takich miało właśnie zjazd w Europie. Czterystu najbardziej odjechanych maniaków komputerowych na świecie. W tym dwustu Amerykanów.

      – Gdzie był ten zjazd?

      – W Hamburgu. Był pan tam wtedy. Skończyli dziś rano. Już się rozjechali.

      Reacher kiwnął głową.

      – Chyba widziałem kilku w samolocie. Takich młodych oberwańców.

      – Ale zjazd rozpoczął się dokładnie wtedy, kiedy posłaniec miał spotkanie, tego samego dnia. I uczestniczyło w nim dwustu Amerykanów. Któryś mógł się na chwilę wymknąć.

      Reacher milczał.

      – Moi ludzie twierdzą, że europejskie konwencje i zjazdy mają specyficzny smaczek, który przyciąga ekscentryków i radykałów – dodał Ratcliffe.

      • • •

      Zaraz potem Ratcliffe odjechał – on, czarny van i ochroniarze. Naradę kontynuowała Sinclair. Oznajmiła, że skupią się teraz na programistach. I że FBI powołała specjalny zespół do tego rodzaju spraw. Waterman został ich łącznikiem, ale kontaktować się miał tylko za pośrednictwem jej, Ratcliffe’a, prezydenta lub każdego, kto okazałby się przydatny, lecz znowu nie bezpośrednio. White miał zidentyfikować wszystkich dwustu Amerykanów i zacząć ich prześwietlać. Reacherowi nie powierzono żadnej konkretnej roli, kazano mu jedynie pozostać na terenie ośrodka. W odwodzie, na wszelki wypadek. W Departamencie Obrony mieli komputery i programistów, i to właśnie oni jako pierwsi wyrazili zaniepokojenie sprawą daty. Może ten typ podbijał zainteresowanie, żeby mieć jak najwięcej chętnych do kupna?

      Waterman i White wyszli, ale Reacher został. On i Sinclair, tylko we dwoje. Sinclair podniosła wzrok i otaksowała go spojrzeniem.

      – Chce pan o coś spytać?

      Odparł w myśli: Tak. Czy jadła już pani kolację? Tego dnia też była w czarnej sukience do kolan, bardzo obcisłej, i też miała ciemne nylony i eleganckie szpilki. Ta jej twarz, te bezpretensjonalnie ułożone, przeczesane ręką włosy… I palec bez obrączki.

      Ale spytał tylko:

      – Naprawdę myśli pani, że chcieliby to kupić faceci, którzy łażą po linach w Jemenie?

      – Dlaczego nie? Nie są zupełnymi prostakami. Sto milionów dolarów chyba to potwierdza. Popiera ich albo jakaś bandycka korporacja, albo rząd bandyckiego kraju, albo mają dostęp do kapitału bardzo bogatej rodziny. Każda ewentualność wskazuje na znajomość nowinek technicznych, w tym systemów komputerowych.

      – To samospełniająca się przepowiednia. Wmawiacie to sobie.

      – O co panu właściwie chodzi?

      – Improwizacja to dobra rzecz. W przeciwieństwie do paniki. A wy chwytacie się brzytwy. Możecie się mylić. Gdzie się podziało zaglądanie pod każdy kamień?

      – Ma pan do zaproponowania inny kierunek śledztwa?

      – Jeszcze nie.

      – Coś się działo w Hamburgu?

      – Niewiele – odparł. – Widzieliśmy dom, w którym mieszkają. A co słychać u Irańczyka?

      – Wszystko dobrze. Meldował się dziś rano. Nic się nie dzieje. Cztery ulice dalej było małe zamieszanie. Zamordowano jakąś prostytutkę.

      – Wiem, widzieliśmy. Widzieliśmy wiele rzeczy, w tym mnóstwo miejsc nadających się na spotkanie. Jest ich za dużo. Zaczynamy ze złej strony. Trzeba śledzić posłańca.

      – To zbyt ryzykowne.

      – Nie ma innego wyjścia – upierał się Reacher.

      – Jest. Namierzcie Amerykanina, zanim dojdzie do spotkania. Tak byłoby lepiej dla wszystkich zainteresowanych.

      – Góra na panią naciska.

      – Tak, przyznaję, że nasza administracja byłaby bardzo zadowolona, gdyby sprawę szybko zamknięto.

      – Dlatego chcecie to zawęzić, żeby lepiej się poczuć. Nie ma to jak postęp, nawet wyimaginowany. Dwustu podejrzanych brzmi lepiej niż dwieście tysięcy. Ja to rozumiem. Ale robić coś tylko dla lepszego samopoczucia? To niezbyt mądre.

      Sinclair długo milczała. W końcu podjęła decyzję.

      – Dobrze. Kiedy nie będzie pan potrzebny kolegom, może pan pracować na własną rękę.

      • • •

      Co było ograniczeniem innego rodzaju, bo swoboda działania wiązała się z ryzykiem. Jedno złe uderzenie i wypadasz z gry. Jedna fałszywa teoria i…

      – Wszystko sprowadza się do jednego pytania: co ten facet sprzedaje? – podsumowała Neagley.

      – Pełna zgoda – powiedział Reacher.

      – Więc co?

      – Zrobiłaś listę.

      – Nie. Lista jest pusta. Jakich informacji wywiadowczych mogliby od nas chcieć? Co jest warte dla nich sto milionów dolarów? Przecież wszystko już wiedzą. Wystarczy wziąć gazetę. Nasza armia jest większa od ich armii. Koniec opowieści. Jeśli przyjdzie co do czego, skopiemy im tyłek. Mieliby wydawać sto milionów, żeby sprawdzić, w jaki sposób i jak mocno? Co by im to dało?

      – W takim razie sprzęt.

      – Ale jaki? Sprzęt jest albo tani i łatwo dostępny, albo wymaga pułku inżynierów do obsługi. Nie ma nic pośredniego. Sto milionów to dziwna cena, ni przypiął, ni wypiął.

      Reacher kiwnął głową.

      – To samo powiedziałem White’owi. Jego zdaniem chodzi o czołgi i samoloty.

      – Czego mogliby od nas chcieć? – deliberowała Neagley. – Daj mi choć jeden dobry przykład. Oczywiście czegoś, czego przeciętny żołnierz piechoty mógłby użyć w terenie, na polu walki, podczas bitwy. Nic innego by ich nie interesowało. Polują na coś prostego, solidnego i niezawodnego. Coś z dużym czerwonym guzikiem. I wielką strzałką wskazującą do przodu. Bo nie mają ani specjalistycznego wyszkolenia, ani pułku inżynierów.

      – Jest mnóstwo takich rzeczy – zauważył Reacher.

      – Zgoda. Na pewno mieliby chrapkę na przenośne przeciwlotnicze zestawy rakietowe. Można zestrzeliwać nimi samoloty pasażerskie, najlepiej nad miastem. Z tym że oni już je mają. My podarowaliśmy tysiące takich zestawów mudżahedinom, kolejne tysiące zostawili wychodzący z Afganistanu Sowieci. I teraz nowa Rosja opycha im tysiące tych, które zdążyli stamtąd wywieźć. A gdyby im zabrakło, zawsze mogą kupić tanie podróbki w Chinach. Albo w Korei Północnej. Wydanie stu milionów dolarów na naramienne wyrzutnie przeciwlotnicze byłoby fizyczną niemożliwością. Są zbyt powszechne. Za tanie. Ekonomia się kłania, kurs podstawowy. To tak, jakby wydali tę kasę na hałdę ziemi.

      – Więc co zostaje?

      – Nic. Nie mamy żadnej teorii.

      W