Lee Child

STO MILIONÓW DOLARÓW


Скачать книгу

meldunek do przegródki z napisem „Amerykański konsulat, Hamburg”, gdzie spoczął też jako pierwszy dokument tego dnia.

      9

      Reacher i Neagley urządzili centrum kontrolne w klasie. Ślęczeli nad rozkazami wyjazdu. Brali po sto, dwieście, pięćset nazwisk naraz. Wojsko umie pilnować żołnierzy. Z wyjątkiem tych na przepustce. Kilka wolnych dni z rodziną na niemieckich przedmieściach. Albo krótki wypad tanimi liniami do domu. Albo dłuższy urlop, przygoda. Ludzie rozrzuceni po całym świecie. Po tysiąc nazwisk naraz, co najmniej.

      I nic, żadnych konkretów.

      – Dochodzi do tego trzech na samowolnym oddaleniu się od jednostki – powiedziała Neagley. – I jeden podpułkownik, który nie chce powiedzieć, gdzie wtedy był.

      Wyższy oficer.

      – Ci na lewiźnie to kto? – spytał Reacher.

      – Trepy. Piechociarz, pancerniak i sanitariusz.

      Starsi szeregowi.

      – To teraz nawet sanitariusze uciekają? Od kiedy? Długo ich nie ma?

      – Sanitariusza od tygodnia, piechociarza też od tygodnia, pancerniaka od czterech miesięcy.

      – Od czterech miesięcy? Długo.

      – Nie mogą go znaleźć. Nie używa paszportu, więc pewnie wciąż jest w Niemczech. A Niemcy to teraz duży kraj.

      – A ten podpułkownik? Gdzie służy?

      – W piechocie.

      – Popytałaś gdzie trzeba?

      Podoficerskie pogaduszki, najwydajniejsza poczta pantoflowa w świecie.

      – Jest czysty – odparła Neagley. – Zatoka przeszła mu koło nosa, więc teraz patrzy z utęsknieniem na okryty mgłą wschód, na Sowietów, z tym że Sowietów już tam nie ma. Jest sfrustrowany. I czasem głośno o tym mówi.

      – Malkontent.

      – Ale nie najgorszy.

      – Dlaczego nie wiedzą, gdzie był?

      – Napisał raport. Badania nad nowymi taktykami i rodzajami broni. Takie tam bzdety. Przyszłość jest mglista i niepewna, i tak dalej. Dużo podróżuje. Zazwyczaj nie musi mówić dokąd. Ale tym razem go spytano i nic nie powiedział.

      – Gdzie teraz jest?

      – Tutaj. Odesłali go do kraju, bo zapytanie przyszło z Białego Domu, od naczelnego dowódcy sił zbrojnych. Nikt nie wie, co dalej. Nikt nie wie, czy to coś, czy nic.

      – Powinniśmy wyhaftować te słowa na godle naszej grupy. Nad dwoma skrzyżowanymi znakami zapytania, jako kredo.

      – Jestem pewna, że kwateruje niedaleko Pentagonu – powiedziała Neagley. – Czeka go wiele rozmów na wysokim szczeblu. Chcesz z nim pogadać? Możemy go znaleźć…

      Nagle znieruchomiała.

      – Moment.

      Pogrzebała w papierach.

      – Cholera jasna, daj mi jeszcze chwilę, dobra? – Wreszcie znalazła jakąś listę. Coś sprawdziła, raz i drugi. – Wiem, gdzie był tydzień przed.

      Reacher przeczytał listę do góry nogami. Nazwiska i numery lotów. Trzydziestu sześciu Amerykanów. Robota Vanderbilta.

      – W Zurychu.

      Neagley kiwnęła głową.

      – Dokładnie siedem dni przed spotkaniem. Zdążył do Zurychu na popołudniową kawę, wrócił późnym wieczorem, po kolacji. Ale to nie może być on. Ten nasz wymyśliłby jakąś przykrywkę, nie? Skłamałby. Na pewno by nie milczał. Odwaliło mu czy co? Myśli, że da nam słowo dżentelmena, a my mu uwierzymy?

      – Dowiedz się, gdzie teraz jest – polecił Reacher. – Przypomnij im, że to rozkaz naczelnego dowódcy sił zbrojnych. Powiedz, że po niego przyjedziemy. I zabierzemy go na przejażdżkę.

      • • •

      Mieszkał w hotelu oficerskim w Myer. Reacher założył, że nowe rozkazy dotarły do niego przed dwudziestoma minutami, prawdopodobnie za pośrednictwem Kolegium Połączonych Szefów Sztabów. Co jeszcze bardziej podkreśliłoby ich wagę. Facet miał teraz wybór: uciekać albo się przygotować. Wybrał to drugie. Stanął w drzwiach, kiedy tylko zaparkowali przed hotelem.

      Neagley siedziała za kierownicą, a Reacher z tyłu, po prawej stronie. Pułkownik usiadł obok niego, wyprostował się i zesztywniał z rękami na kolanach, jak w kościelnej ławce na oczach zaintrygowanych ludzi. Nazywał się Bartley. Już po złej stronie czterdziestki, wciąż był szczupły i zahartowany. Wytrzymały. Nie silny, tylko twardy i hardy. Choć zaczynał już mięknąć. Dowódca, lecz nie taki, za którym żołnierze poszliby w ogień. Był w starannie wyprasowanym mundurze polowym. Pachniał mydłem.

      – Proszę powtórzyć pańskie rozkazy, pułkowniku – poprosił Reacher.

      – Tak jest – odparł Bartley. – Mam wsiąść do pojazdu z dwoma oficerami żandarmerii wojskowej i bez żadnych obiekcji oddać się do ich dyspozycji. Dla rozwiania wszelkich wątpliwości mam jak najszczerzej odpowiadać na wszystkie pytania, ponieważ rozkaz, który otrzymałem, jest rozkazem naczelnego dowódcy amerykańskich sił zbrojnych.

      – Facet umie dobierać słowa, co?

      – Był prawnikiem.

      – Jak oni wszyscy.

      – O co chcecie mnie spytać?

      – Wybrał pan zły dzień na zniknięcie, pułkowniku – powiedział Reacher.

      – Nie mam na ten temat nic do powiedzenia.

      – Nawet jeśli pyta o to naczelny dowódca?

      – To kwestia prywatności. Ten dzień nie ma nic wspólnego z moją pracą. Ani z moimi obowiązkami.

      – Dobrze wiedzieć. Ale widzi pan, o to właśnie chodzi. Ciekawi ich, co pan robi w czasie wolnym. Jest pan starszym oficerem. Z wszelkimi tego konsekwencjami. A konsekwencje mogą być dobre lub złe. Dlatego proszę o szczerość. Inaczej poniesie nas wyobraźnia.

      – Nie mam nic do powiedzenia.

      – Popełnia pan błąd taktyczny – nie ustępował Reacher. – Zwraca pan na siebie uwagę. Nie ma dymu bez ognia. Dotarł pan do horyzontu zdarzeń. Miejsca, gdzie wszystko trafia szlag. Być może za nic. Być może za jakąś drobnostkę, która innym uszła na sucho. Ale panu nie ujdzie. Pan roztrzaska się i spłonie. W najlepszym wypadku będzie pan próbował przeciągnąć sprawę. Ale wtedy oznaczą pańskie nazwisko gwiazdką, odsyłaczem. Zastrzeżeniem, że nie jesteśmy go pewni.

      Bartley potarł rękami kolana. Milczał.

      – Nie obchodzi mnie, co pan zrobił – ciągnął Reacher. – Chyba że zrobił pan to, o czym wolę nie myśleć. Ale nie sądzę. Bo to raczej niemożliwe, prawda?

      – Całkowicie – potwierdził pułkownik.

      – No właśnie.

      – Nie ma powodu, żebyście się mną interesowali.

      – Jestem tego pewny. Ale muszę spojrzeć ludziom w oczy i przedstawić im uczciwą opinię. Więc jeśli pan tego nie zrobił, z przyjemnością im to powiem. To i tylko to. Powiem: o nic nie pytajcie, chodzi zupełnie o coś innego. Ale muszę być przekonujący. Muszę mówić z niezachwianym przeświadczeniem opartym na niepodważalnych faktach.

      – To nie było nic ważnego – powiedział Bartley.

      – Wóz albo przewóz, panie pułkowniku. Tylko głupiec grzebie w dziurze, do której wpadł. Naprawdę nie obchodzi mnie, co pan wtedy robił. Nawet o tym nie wspomnę.