Lee Child

STO MILIONÓW DOLARÓW


Скачать книгу

dwieście zdjęć paszportowych. Dwieście zdjęć zajmuje sporo miejsca. Każde było przyklejone do fiszki z nazwiskiem i numerem paszportu. Niektóre już przejrzeli. Wymieniali się nimi jak kartami do gry. Znaleźli mieszkającego w Hamburgu ekspatrianta, szczupłego kudłacza z kontrkultury. Oficjalne zdjęcie – błyszczące, wyraźne, wymiarowe i na białym tle – było dużo lepszej jakości niż to z czasopisma. Gość patrzył buńczucznie przed siebie. Duża głowa, cienka szyja.

      – To nie on – powiedział Reacher.

      – Bo? – spytała Neagley.

      – Popatrz na jego włosy. Musi coś z nimi robić, inaczej by tak nie wyglądały. A jeśli nawet nie robi, to z pełną świadomością. To coś w rodzaju deklaracji. Mówi: spójrzcie na mnie, mam ciekawą fryzurę. Jak faceci, którzy noszą kapelusz. Mówią: spójrzcie na mnie, mam ciekawy kapelusz. Trochę to desperackie, nie sądzisz? Brak pewności siebie. Jakby nie wystarczało im to, co mają w środku. Tacy ludzie nie piszą komputerowych łatek, które mogłyby wysadzić w powietrze znany nam wszechświat. Ktoś, kto jest bystry na tyle, żeby taką wymyślić i potajemnie sprzedać za sto milionów dolarów, wierzy w siebie jak w Boga. Ma o sobie wysokie mniemanie. Jesteś wielki. Jesteś królem świata.

      Schowali zdjęcia do torby i zjedli kolację. Neagley siedziała przy oknie i zasnęła z głową opartą o ścianę, żeby ograniczyć ryzyko kontaktu fizycznego. On nie spał. Myślał o niemieckim świadku. Pracowniku komunalnym o agresywnych poglądach. Możliwe, że tracili tylko czas. Ale możliwe również, że facet uratuje świat. Reacher chciał mu się przyjrzeć. Czuł się jak samolot pędzący na spotkanie świtu.

      • • •

      Amerykanin czesał się przed lustrem w łazience. Wstał wcześnie. Bez powodu. Bo spał dobrze. Był spokojny. Ale musiał już wracać. Weźmie prysznic, spakuje się i wyruszy w drogę przed poranną godziną szczytu. Potem będzie już z górki.

      Najpierw jednak chciał wypić kawę, więc ubrał się w rzeczy z poprzedniego dnia i poszedł do łazienki, żeby się uczesać. Na czubku głowy miał „koguta”. Od poduszki. Zwilżył rękę i go przyklepał. Spojrzał w lustro. Do przyjęcia. Potem windą na dół. W holu wziął kawę na wynos ze srebrzystego termosu na stoliku przed wejściem do jadalni. Na identycznym stoliku po przeciwnej stronie leżały gazety. Oczywiście holenderskie, ale i francuskie, belgijskie i niemieckie, a nawet amerykańska „Herald Tribune”. Ładnie poukładane i wyeksponowane.

      W berlińskiej nic nie znalazł. Ani nagłówka, ani najmniejszej notki. Na pierwszej stronie hamburskiej też nic nie było. Ani na drugiej. Ani na trzeciej.

      Było na czwartej.

      Na samym dole. Niewielki nagłówek. I długa na pięć centymetrów notka. Prowadzono intensywne śledztwo i robiono postępy.

      Chodziło o odciski palców znalezione w samochodzie ofiary.

      Amerykanin odłożył gazetę. Zamknął oczy. Zgodziła się już tam, na parkingu. Obróciła się dookoła, zawirowała radośnie i teatralnie i pokiwała na niego palcem, natarczywie, z grzesznym uśmieszkiem na ustach. Zawiozła go do domu. Czyściutkim trzydrzwiowym coupé, małym, lecz zbudowanym jak skarbiec w banku.

      Wsiadł do niego jeszcze raz, w myśli. Zewnętrzna klamka. Czarna, lekko chropowata. Jak w sportowym samochodzie. Raczej nie będzie problemu. Klamka wewnętrzna była skórzana. Gruba, wbudowana w drzwi. A pod klamką? Prawdopodobnie nic. Sam winyl, dla oszczędności. Ale winyl granulowany, tak jak we wszystkich widocznych miejscach. Chropowaty. Kiepska powierzchnia. Prawdopodobnie bezpieczna.

      Końcówka klamry pasa bezpieczeństwa miała kształt litery T. Obudowa była z czarnego plastiku, matowa i szorstka jak drobny papier ścierny. Pewnie dla lepszego chwytu, zgodnie z jakimiś przepisami. Bezpieczna. Potem przycisk zwalniający. Kciukiem lewej ręki. Pamiętał, jak to robił. Cofnął łokieć, żeby go wymacać. Guzik z czerwonego plastiku, twardy, kanciasty i karbowany.

      W najlepszym wypadku odcisk częściowy. Możliwe nawet, że zamazany, bo otarł się o guzik połą marynarki. Pamiętał głównie nacisk na paznokieć. Pionowo w dół. Spokojnie. Bez pośpiechu. A nawet powoli. Ciche, precyzyjne kliknięcie pasujące do przypominającego klejnot samochodu. Żeby zbudować napięcie, zanim rozwinie prezent. Pod wieloma względami jego ulubiona chwila.

      Nie, klamra pasa była bezpieczna.

      Ale klamka otwierająca drzwi już nie. Mała chromowana dźwignia, chłodna w dotyku i lekko zakrzywiona, żeby palce się nie ześlizgnęły. W jego przypadku środkowy palec prawej ręki. Wsunął tylko jeden – myślał, że tak będzie elegancko, a nawet sugestywnie – i sekundę przytrzymał, niemo pytając: Pójdziemy? Mocno przycisnął całą opuszkę do wewnętrznej części dźwigni, a potem pociągnął, żeby odblokować zamek. Rozległo się kolejne kliknięcie, ciche, precyzyjne i dystyngowane, i palec wysunął się spod dźwigni równie elegancko, jak się wsunął.

      Wyraźny odcisk.

      Na gładkiej chromowanej powierzchni.

      Dureń.

      Jego wina.

      11

      Góra musiała uprzedzić tych z urzędu imigracyjnego, bo kiedy tylko Neagley podała paszport żołnierzowi straży granicznej, ten dał komuś znak i z metalowego krzesła w sąsiednim pomieszczeniu wstał potężny grubas. Nazywał się Griezman i powiedział, że zna ich nazwiska. Jeden z policjantów spisał ich na ulicy jako turystów. Którymi najwyraźniej nie byli. Teraz wszystko rozumiał i zapowiedział, że chętnie im pomoże. Świadek czekał już na komendzie, pełen dobrej woli i skory do współpracy. Powiedziano mu, że jego zeznania będą kluczowe dla bezpieczeństwa Niemiec. Dostał jednodniowy urlop. Płatny, ponieważ spełniał obowiązek obywatelski. Nie mówi po angielsku. Ale będzie tłumacz. I tak, według niemieckiego prawa, można mu okazać zdjęcia potencjalnych podejrzanych.

      Na zakazie parkowania czekał służbowy mercedes. Wsiedli i pojechali. Siedzenie Griezmana uginało się pod jego ciężarem. Naczelnik był prawdziwym olbrzymem. Ze trzy centymetry wyższym od Reachera i trzydzieści kilo cięższym, ponad dwa razy cięższym od Neagley. Ale tylko dlatego, że zamiast mięśni miał głównie tłuszcz. Jeśli był groźny, to wyłącznie dla samego siebie.

      – Przez telefon powiedział pan, że to wariat – zagaił Reacher.

      – Oczywiście nie dosłownie. Ma obsesje, to wszystko. Zakorzenione w rasistowskich i ksenofobicznych patologiach i spotęgowane przez irracjonalne lęki. Ale poza tym jest całkiem normalny.

      – Uwierzyłby mu pan w sądzie?

      – Zdecydowanie tak.

      – A sędzia i przysięgli?

      – Też – odparł Griezman. – W życiu codziennym funkcjonuje bardzo dobrze. Ostatecznie jest pracownikiem miejskim, tak jak ja.

      Komenda należała chyba do najwspanialszych w Hamburgu. Wielka, nowiutka, supernowoczesna i w pełni zintegrowana, miała nawet własne laboratoria. Na skrzyżowaniach ścieżek przed budynkiem roiło się od tabliczek i strzałek wskazujących drogę do tego wydziału czy tamtego. Podobnie w środku. Bardzo złożony obiekt. Przypominał szpital. Albo uniwersytet. Griezman zaparkował na zarezerwowanym miejscu i wysiedli, Neagley ze swoją torbą, Reacher ze swoją. Weszli do budynku i co chwilę skręcając to w lewo, to w prawo, czystymi, szerokimi korytarzami doszli do pokoju przesłuchań z zabezpieczonym drucianą siatką okienkiem w drzwiach. W pokoju siedział mężczyzna. Przy zasłanym okruchami stole, na którym stał kubek kawy i taca z ciastkami. Około czterdziestki, w okularach w stalowej oprawce, szarym garniturze – prawdopodobnie z poliestru – i o siwych włosach przyklejonych do głowy oliwką. Miał wyblakłe oczy. I bladą cerę. Jedyną plamą koloru na jego ciele był krawat w żółto-pomarańczowe maziaje, szeroki i krótki jak wisząca na szyi ryba.

      – Helmut Klopp, tak się nazywa – powiedział