wypuścił powietrze i odchylił się w fotelu.
• • •
W tym samym momencie Amerykanin brał prysznic w Amsterdamie. Wstał późno. Zatrzymał się w hotelu ulicę od rozrywkowego centrum miasta. Hotel był mały i czysty, jeden z tych, w których nocują piloci samolotów pasażerskich. A więc niezły. Zdążył już zejść na dół na kawę i widział niemieckie gazety w jadalni. Nie było niepokojących nagłówków. W żadnej. Nic mu nie groziło.
• • •
Dokładnie w tej samej chwili posłaniec był na ósmym kilometrze liczącej prawie pięćset kilometrów drogi. Potem czekały go cztery lotniska i trzy dziuple. Bardzo męcząca podróż, lecz najbardziej nużył go zawsze początek. Droga była wyboista. Dawała się we znaki toyocie i pasażerom. Wyboista i najeżona przeszkodami. Miejscami w ogóle nie przypominała drogi albo wiodła korytami wyschniętych rzek. Ale taka była cena odosobnienia.
• • •
Słońce przesuwało się powoli na zachód, najpierw oświetlając wybrzeże Delaware, potem wschodnie wybrzeże Marylandu, a jeszcze potem Waszyngton, o brzasku tak wspaniały, jakby zbudowano go specjalnie na tę porę dnia. W końcu dotarło do McLean i na podjazd wjechała furgonetka cateringu z kawą i śniadaniem. Wszyscy już wstali i czekali. Landry, Vanderbilt i Neagley kwaterowali w drugim z trzech budynków kompleksu. Łóżka zamiast biurek, i tak dalej. Tak jak tam, gdzie zakwaterowano Reachera. W trzecim mieszkali ci z RBN-u. Jeden pełnił służbę, drugi spał i tak w kółko.
– Programiści albo wrócili już do Stanów, albo właśnie wracają – zameldował White. – Wszyscy oprócz dziesięciu ekspatriantów. Ci mieszkają w Europie i w Azji. Jeden tam, w Hamburgu.
– Winszuję – mruknął Reacher. – Rozgryzł pan sprawę.
– Teraz chodzi o kolejność. Czy istnieje większe prawdopodobieństwo, że poszukiwany jest ekspatriantem, czy nie? Mamy prześwietlić ich jako pierwszych czy jako drugich?
– Kim jest ten z Hamburga? – spytał Reacher.
– Mamy jego zdjęcie. Przedstawiciel kontrkultury. Wcześnie zainteresował się komputerami. Zapowiada, że prędzej czy później wprowadzą na świecie większą demokrację. Co znaczy, że jest złodziejem i wandalem, ale nie nazywa tego, co robi, przestępstwem, tylko polityką. Albo sztuką uliczną.
Vanderbilt wygrzebał zdjęcie wyrwane z lewego górnego rogu jakiegoś czasopisma, chyba undergroundowego. Fragment felietonu plus fotografia, sama głowa i ramiona. Przedstawiała białego mężczyznę, szczupłego i kudłatego. Wyglądał tak, jakby nigdy w życiu się nie czesał. Po trosze obłąkany profesor, po trosze błazen. Miał czterdzieści lat.
– Szef naszej komórki w Hamburgu poszedł się rozejrzeć – ciągnął White. – Faceta nie ma teraz w domu.
– Skoro tam mieszka, to dlaczego miałby się umawiać na spotkanie podczas zjazdu? Miał ciężki tydzień. Byli tam jego znajomi. Ktoś mógł coś zauważyć. Lepiej by było przed lub po.
– Więc pańskim zdaniem czas spotkania potwierdza, że poszukiwany przyjechał na zjazd. Tak?
– Moim zdaniem cała ta sprawa to Alicja w Krainie Czarów.
– Na razie nic więcej nie mamy.
– Gdzie ci posłańcy jeżdżą?
– Do nas nie przyjeżdżają – odparł White. – A przynajmniej nic o tym nie wiemy. Krążą po całej Europie Zachodniej, Skandynawii i Afryce Północnej. No i oczywiście po Bliskim Wschodzie.
– A więc możecie tylko śledzić programistów, którzy wrócili do Stanów, i czekać, aż któryś poleci na drugie spotkanie. Po odpowiedź. Tak lub nie. Ale nie musi lecieć do Hamburga. Według pana teorii, Hamburg był dogodny w związku ze zjazdem. Więc za drugim razem dogodniejsze może być inne miasto. Paryż albo Londyn. Albo Marrakesz. Pańska teoria nie stawia hipotezy co do miejsca.
– Wiedzielibyśmy, jaki kupił bilet. Dokąd leci.
– Kupiłby go w ostatniej chwili.
– Sprawdzilibyśmy, do jakiego wsiadł samolotu.
– Ale byłoby za późno. I co byście zrobili? Wsiedlibyście do następnego i dotarli na miejsce cztery godziny po spotkaniu?
White westchnął.
– Nie ma co, umie pan podnieść na duchu.
– Wasza teoria zakłada, że posłaniec też będzie dokądś jechał. W tym samym kierunku co po pierwszym spotkaniu z Amerykaninem.
– Tak, ale nie wiemy, pod jakim nazwiskiem i skąd przyleci czy przyjedzie. Ani z jakim paszportem. Z pakistańskim? Brytyjskim? Francuskim? Za dużo zmiennych. Przejrzeliśmy dane sprzed pierwszego spotkania, tylko z dwóch dni, i tylko na hamburskim lotnisku znaleźliśmy pięciuset potencjalnych kandydatów. Na papierze nie da się odróżnić jednego od drugiego. Nie wiedzieliśmy, kogo obserwować.
– Niech pan pije więcej kawy – poradził mu Reacher. – To zwykle pomaga.
• • •
W Hamburgu zbliżała się pora lunchu i naczelnik Griezman miał już przed oczami zastawiony stół w mieszczącej się w podziemiach restauracji niedaleko komendy. Ale najpierw obowiązki. Jako szef detektywów musiał przekazywać informacje wywiadowcze tym, którzy ich potrzebowali. Jak redaktor czy kurator sądowy. Ktoś musiał za wszystko odpowiadać. Czyjś tłusty tyłek wyleciałby z roboty, gdyby kreseczki i kropeczki nie połączyły się w całość. Dostawał za to grubą kasę, jak powiedzieliby w telewizji.
Zachowywał przy tym dużą ostrożność. To naturalne: lepiej dmuchać na zimne. Praktycznie rzecz biorąc, ciągle coś wysyłał. Asekuranckie meldunki, codziennie przed lunchem. Przeglądał kopie dokumentów, przebitki i materiały skserowane, i układał je na oznaczonych kupkach, te dla tej agencji, te dla tamtej. Potem szedł na lunch, a sekretarka wzywała kuriera.
Prawie na samym wierzchu jednej z kupek leżał raport sporządzony tuż po zabójstwie prostytutki. Wśród nazwisk zebranych podczas ulicznych rozmów z jej sąsiadami było nazwisko amerykańskiego majora oraz amerykańskiego podoficera, a raczej podoficerki, którzy przyjechali do Hamburga w celach turystycznych. Policjant zadzwonił na lotnisko i sprawdził ich personalia na kontroli granicznej. Amerykanie rzeczywiście przylecieli porannym samolotem, tak jak zeznali. Można by skreślić ich z listy podejrzanych, ale policjant twierdził, że nie wyglądali na turystów.
Lepiej dmuchać na zimne. Griezman wrzucił raport do przegródki z napisem „Dowództwo Europejskie Stanów Zjednoczonych, Stuttgart”, gdzie był to na razie pierwszy dokument tego dnia.
Potem przeczytał rutynowy meldunek służb mundurowych, jeden akapit, klasyka z cyklu „chroń swój tyłek”. Kilka dni temu zadzwonił do nich członek miejscowej społeczności, który doniósł, że był świadkiem rozmowy jakiegoś Amerykanina ze śniadym mężczyzną, prawdopodobnie mieszkańcem Bliskiego Wschodu. Świadek ten twierdził, że śniady mężczyzna wykazywał oznaki silnego wzburzenia, bez wątpienia dlatego, że znał ważące o życiu lub śmierci tajemnice związane z lokalnymi zamieszkami będącymi rezultatem historycznych nierówności społecznych. Jednak pracujący w tej dzielnicy policjanci szybko go prześwietlili i okazało się, że jest to paranoik i fanatyk znany z częstych telefonów o podobnej, wieszczącej koniec świata treści, poza tym śniady mieszkaniec Bliskiego Wschodu miał prawo być zdenerwowany, ponieważ rozmowa odbyła się w barze uczęszczanym przez miejscowych ekstremistów, gdzie nie mógł być mile widziany ani zbyt długo tolerowany. Tak czy inaczej, mundurowi uznali, że sprawa jest warta odnotowania.
I przekazania dalej, pomyślał Griezman. Nie ma to jak wzajemna ochrona: ty chronisz mój tyłek, ja chronię twój. Dobrze, ale warta przekazania dokąd? Do amerykańskiego konsulatu oczywiście. Częściowo jako przytyk, dowód na to, że ich obywatele znęcają