Lee Child

STO MILIONÓW DOLARÓW


Скачать книгу

siedzieli ci sami mężczyźni. Obydwaj brodaci, jeden gruby i niski, drugi szczupły i wysoki, obaj w prostych białych szatach i prostych białych turbanach.

      – Wyjedziesz dziś z naszą odpowiedzią – zaczął ten wysoki.

      Posłaniec z respektem pochylił głowę.

      – Świat żyje handlem – ciągnął mężczyzna. – Ale my nie kupujemy wielbłądów. Dlatego odpowiedź jest prosta.

      Posłaniec znowu pochylił głowę i lekko ją przekrzywił, jakby nadstawiał ucha.

      – Powiedz Amerykaninowi, że zapłacimy, ile chce.

      8

      Cztery godziny później w Hamburgu dochodziła ósma rano i naczelny lekarz sądowy zaczynał właśnie pracę w głównej kostnicy miejskiej. Poprzedniego wieczoru przeprowadził sekcję zwłok. Po godzinach, nieodpłatnie, ale zabójstwa zdarzały się rzadko i można było zrobić na nich karierę. Teraz chciał przejrzeć notatki i spisać wnioski.

      Ofiara była wysoką białą kobietą o bladej cerze. Według dokumentów, w chwili śmierci miała trzydzieści sześć lat i osiem miesięcy, co potwierdzał jej stan fizyczny. Była w dobrej formie. Sądząc po niewielkiej warstwie tłuszczu, stosowała dietę, a sądząc po umięśnieniu, regularnie ćwiczyła. Mniej więcej sześć godzin przed śmiercią zjadła sałatkę z kuskusu, a pięć godzin później połknęła spermę. Została uduszona od tyłu, gwałtownie, przez praworęcznego napastnika; uszkodzenia tkanek były marginalnie większe po prawej stronie ciała, co wskazywało, że miał silne palce.

      Blada cera kobiety umożliwiła wykrycie pośmiertnych zasinień w innych miejscach. Nie rzucały się w oczy, lecz były dość wyraźne. Zwłaszcza lekkich obrażeń na zewnętrznej stronie łokci, od kolan napastnika, który przygniótł ofiarę, dosiadając jej jak kucyka. Kobieta miała także lekko zasinione pośladki od nacisku jego pośladków. Lekarz uznał, że miał kościstą budowę ciała. Był mężczyzną silnym, lecz żylastym. Musiał mieć kościste ręce i kolana. I chudy tyłek, jak powiedzieliby w telewizji. Mogła rozpierać go energia, mógł też być nerwowy i mieć skłonność do wybuchów gniewu.

      Powoli wyłaniał się konkretny obraz.

      A teraz najlepsze: ponieważ odległość między zasinieniami na pośladkach i łokciach była równa odległości między obręczą miedniczną napastnika i jego rzepkami kolanowymi, po wzięciu standardowej poprawki na stawy lekarz mógł dokładnie obliczyć długość jego kości udowej. A długość kości udowej jest uważana za niezawodny wskaźnik wzrostu człowieka.

      Metr siedemdziesiąt trzy – tyle mierzył zabójca. Czyli pięć stóp i osiem cali w amerykańskim systemie metrycznym – to ważne, ponieważ ofiara była prostytutką, a amerykańscy żołnierze wciąż mieli pieniądze do wydania. W każdym razie metr siedemdziesiąt trzy. Ani karzeł, ani wielkolud.

      Lekarz przypiął do teczki kartkę z uwagami. Nie była to standardowa praktyka, ale dał się ponieść emocjom. Napisał, że jego zdaniem zabójca jest praworęcznym mężczyzną średniego wzrostu i prawdopodobnie niższej niż średnia wagi, osobnikiem silnym, lecz raczej żylastym niż muskularnym, jak ktoś uprawiający biegi długodystansowe.

      Potem włożył teczkę do koperty i poprosił, żeby kurier zawiózł ją rowerem do komendy i przekazał szefowi detektywów Kriminalpolizei. Natychmiast.

      • • •

      Szef detektywów miejskiej policji kryminalnej nie był zachwycony. Przynajmniej początkowo. Podekscytować miał się dopiero potem. Nazywał się Griezman. Uważano, że zrobił karierę. Dziewięćdziesięcioprocentowa wykrywalność przestępstw wzbudzała podziw. Ale w tym przypadku Griezman nie chciał nikomu imponować. Pragnął jak najszybciej zakończyć śledztwo i odłożyć akta na półkę – przerzucić je na drugą stronę granicy, gdzie pleśniałyby wraz z dziesięcioma procentami spraw nierozwiązanych i zapomnianych.

      Przeczytał meldunki podwładnych. Jeden z detektywów napisał, że ofiara przyjeżdżała do hotelu późnym wieczorem, zostawiała samochód na parkingu i szła do baru w poszukiwaniu klientów. Ale tego wieczoru nikt jej tam nie widział. Klienci zapraszali ją zwykle do swojego pokoju. Wychodziła od nich w środku nocy albo wcześnie rano. Trzeba by sporządzić listę mężczyzn, z którymi ją widywano; pomogą w tym barmani i obsługa hotelowa.

      Inny detektyw twierdził, że nie zabawiała nikogo u siebie w domu. Prostytutki rzadko to robią. Może zabójca był stałym klientem. Znanym i zaufanym. Jeśli tak, trzeba by ich prześwietlić. Tych z ostatnich paru lat. Założono, że znajomość zawarła w barze. Może ktoś z obsługi będzie to pamiętał. Większość pracowała tam od bardzo dawna.

      Trzeci meldunek podkreślał, że była bardzo droga.

      Griezman zamknął oczy.

      Dobrze o tym wiedział. Wiedział również, że pracowała w barze. Ale w kilku punktach meldunki były błędne. To nieprawda, że nie zapraszała nikogo do domu. Przeciwnie. Czasem poznawała w barze kogoś, kto nie mieszkał w hotelu. Miejscowych mężczyzn, którzy wpadali tam, żeby odprężyć się po ciężkim dniu w biurze. Mężczyzn mających własny dom, z którego, co oczywiste, nie mogli skorzystać. Ze względu na żonę, rodzinę i tak dalej.

      Hamburczyków takich jak on.

      Był jej klientem. Prawie przed rokiem. Trzy razy. Dobrze, cztery. U niej. Ale rzeczywiście, poznali się w hotelu. „W którym pokoju pan mieszka?” „Nie mieszkam. Wpadłem tu na drinka”. Pojechali dwoma samochodami. Właśnie skończyła mu się polisa ubezpieczeniowa i odebrał całą należność wraz z premią – pieniądze miał włożyć na konto oszczędnościowe, dla dzieci. A teraz dziewczyna nie żyła. Zamordowana. A on znajdzie się na liście tych, z którymi ją widziano. Wnikliwe śledztwo byłoby katastrofą. Ktoś go na pewno zapamiętał. Wyrzucą go z pracy, na sto procent. Żona zażąda rozwodu, też na sto procent. No i ten wstyd.

      Otworzył kopertę ze spostrzeżeniami lekarza sądowego. Zimne, suche fakty. Znał tę szyję. Długą, szczupłą i rozkosznie białą. Wiedział, że lubiła kuskus. I że połykała.

      Na ostatniej stronie były uwagi dotyczące zabójcy. Praworęczny, średniego wzrostu, z niedowagą, kościsty, raczej żylasty niż muskularny.

      Jak ktoś uprawiający biegi długodystansowe.

      Griezman uśmiechnął się.

      Miał prawie dwa metry wzrostu i ważył sto trzydzieści sześć kilo. Po amerykańsku, sześć stóp i sześć cali plus trzysta funtów. Głównie tłuszczu. Jadł na śniadanie kiełbaski z tłuczonymi ziemniakami. Swoje kości widział ostatni raz na zdjęciu rentgenowskim.

      Długodystansowiec? To nie on.

      Kazał sekretarce zwołać ludzi na odprawę. Przyszli. Jego detektywi.

      – Pora wytyczyć nowe parametry – powiedział. – Załóżmy, że ofiara przyjechała do hotelu, ale znalazła kogoś, zanim dotarła do baru. Przypadkowe spotkanie, choćby na parkingu. Klient? Możliwe, że stały. Dawno niewidziany. Co znaczy, że dość bogaty i nie zatrzymał się w hotelu, w przeciwnym razie nie zaprosiłaby go do siebie. Tak więc jest to albo ktoś miejscowy, albo mieszkający w innym hotelu. Pytanie: przyjechał samochodem? Prawdopodobnie tak, ponieważ był na parkingu. Ale możliwe również, że nie, ponieważ przez parking idzie się do baru. Jeśli nie, ofiara mogła zawieźć go do siebie swoim wozem. Dlatego trzeba dokładnie obejrzeć jego wnętrze, zwłaszcza klamki i klamry pasów bezpieczeństwa. Może zostawił odciski palców.

      Detektywi robili notatki.

      – A teraz najważniejsze – ciągnął. – Patolog przysłał nam solidny raport. Sprawcą jest bardzo szczupły mężczyzna średniego wzrostu. To informacja potwierdzona naukowo. I takiego mężczyzny szukamy. Żadnego innego. Zapomnijcie o jej dawnych