to proste. Prawda cię wyzwoli. Jedno małe słówko i odejdzie pan bez plamy na honorze. Albo z plamą.
– Prawie – powiedział Bartley. – Prawie co tydzień.
– I był pan tam wiadomego dnia?
– Tak.
– Zachował pan bilet?
– Tak.
– Przylot przed lunchem, odlot po kolacji?
– Tak.
– Chodzi pan do banku?
– Tak.
– Z?
– Z pieniędzmi. Ale moimi. Czystymi.
– Mógłby pan to rozwinąć?
– Co będzie, jeśli rozwinę?
– Zależy od tego, o czym mówimy. Od tego, czy nie pohańbił pan munduru.
– A jeśli tak?
– Musi pan zaryzykować.
Bartley zamilkł.
– Niech pan pomyśli – drążył Reacher. – Jest pan inteligentny, na pewno ukończył pan studia. To nie jest rozszczepianie atomu. Rozkaz przyszedł z Białego Domu za pośrednictwem Kolegium Połączonych Szefów Sztabów. Więc kogo tu reprezentujemy?
– Radę Bezpieczeństwa Narodowego.
– Czy ci ludzie mogą panu zaszkodzić?
– Bardzo.
– Bardziej, niż pan sobie wyobraża. Milion razy bardziej niż skandal z przewożeniem pieniędzy do Szwajcarii. Jeśli to skandal, oczywiście. Bo może wcale nie. Jeśli pieniądze są pańskie i czyste. A według pana takie są.
– Ukrywam je przed żoną – wypalił Bartley. – Chcę się z nią rozwieść.
– Wycięła panu jakiś numer?
– Nie.
– Mimo to wywozi pan pieniądze…
– Które legalnie zarobiłem.
– Ile mógł pan zarobić? Jest pan podpułkownikiem, podpada pan pod piątą klasę zaszeregowania, wiem, ile panu płacą. Z całym szacunkiem, ale wątpię, czy te kwoty nie pozwalają spać szwajcarskim bankierom. I proszę tylko nie mówić, że liczy się każdy cent. Nie ma sensu latać co tydzień do Zurychu z dwoma dolarami w kieszeni. Bilet jest dużo droższy.
– Wziąłem to pod uwagę. Opłaty manipulacyjne też. Wszystko skalkulowałem.
– Co to za pieniądze? – spytał Reacher.
– Za nasz dom. Tu, w Stanach. Z różnicy między jego aktualną ceną rynkową i obciążeniami hipotecznymi. Przelewam pieniądze do Niemiec i natychmiast wywożę. W gotówce, bez śladów na papierze. W Zurychu mam skrytkę bankową.
– Jest pan prawdziwym księciem wśród mężczyzn, pułkowniku – stwierdził Reacher. – To pewne jak dwa razy dwa. Ale muszę pana spytać, kogo pan tam widział. W Zurychu. Może kogoś, kto lata tam i z powrotem jak pan. Albo kogoś nowego, kogo widział pan tylko raz. Poznał pan tam kogoś?
– Na przykład kogo?
– Innych Amerykanów.
– Wizyta w banku wymaga prywatności. Nikogo się raczej nie poznaje.
– A na lotnisku? Czy na ulicy?
Bartley nie odpowiedział.
– Proszę sporządzić listę, pułkowniku – ciągnął Reacher. – Z datami i rysopisami. Wojskowych i cywili. Najdokładniejszą, jaką pan potrafi.
– Co teraz zrobicie? Komu powiecie? I co?
– Prezydent zawiadomi Kolegium Połączonych Szefów Sztabów, że Rada Bezpieczeństwa Narodowego się panem nie interesuje. Nie w tej kwestii. A potem? Trudno powiedzieć. Zależy od tego, kto wezwie pana na dywanik. I jakiego szumu narobi pańska żona.
Wysadzili go przed hotelem i pojechali dalej, do McLean.
Cóż, mówią, że o popularności człowieka świadczy lista jego wrogów.
• • •
Spisali raport o rozmowie z Bartleyem i umieścili go w aktach głównych. Potem Neagley odebrała telefon i okazało się, że ten na czteromiesięcznej lewiźnie nazywa się Wiley. I jest z Teksasu. Był członkiem pięcioosobowej załogi M-48 Chaparral, wyrzutni wchodzącej w skład systemu obrony przeciwlotniczej. Dwanaście samonaprowadzających się pocisków rakietowych na samobieżnej platformie. Cztery na prowadnicach, gotowe do odpalenia, osiem w podręcznym magazynie. Miały chronić żołnierzy i pojazdy opancerzone na wysuniętych przyczółkach pola bitwy. Chodziło o to, żeby przyczaiwszy się za pierwszą linią czołgów, obserwować horyzont w poszukiwaniu nadlatujących samolotów myśliwsko-szturmowych i śmigłowców. Za pomocą radaru i lornetek. I w razie czego odpalić rakiety. Termolokacyjne, jak stare sidewindery, tylko lepsze. Specjalnie zaprojektowane do neutralizowania nisko lecących celów, kiedy wróg rusza do rozstrzygającego ataku.
– Nadają się idealnie do zestrzeliwania cywilnych maszyn nad miastami – powiedział Reacher. – Podczas startu i lądowania. Kiedy samolot jest tuż nad ziemią.
– Są za duże – zauważyła Neagley. – Mają trzy metry długości. A wyrzutnia jest gigantyczna. Ma czołgowe gąsienice i jest pomalowana w barwy ochronne. Na lotniskowym parkingu rzucałaby się w oczy. Poza tym musieliby mieć radar. A czujniki podczerwieni są skomplikowane. Próbowali je unowocześnić, ale nic z tego nie wyszło. Obsługa tych rakiet wymaga dużej wiedzy fachowej. Z całym szacunkiem, ale obóz szkoleniowy w Jemenie to nie to samo co Ford Aerospace. No i znowu problem z ceną. Dwanaście rakiet na każdej platformie. Prędkość maksymalna platformy: niecałe siedemdziesiąt kilometrów na godzinę. Konwój za sto milionów dolarów wlókłby się cały dzień. Jak defilada na placu Czerwonym. Poza tym facet dał nogę cztery miesiące temu. Nie może nagle wrócić i zająć się organizacją dostawy. Natychmiast by go aresztowano.
– Tak czy inaczej, miej na niego oko – polecił Reacher. – Cztery miesiące. Nie podoba mi się to. Wstyd. Ktoś powinien za to oberwać. Co się tam, do diabła, dzieje?
• • •
W Hamburgu zapadał wieczór. Irańczyk wybrał się na spacer. Na krótką przechadzkę z gazetą pod pachą. W sklepach, biurach i barkach zapalały się światła. Zapalały się także u złotników, w pralniach i siedzibach firm ubezpieczeniowych. Jasne, czyste i białe. Ale nie jaskrawe. Łagodniejsze, bardziej europejskie. Okna piekarni i ciastkarni były ciemne. Ich dzień dobiegł już końca. Lampy w restauracjach i barach świeciły na bursztynowo. Przyćmione i zapraszające, stwarzały wrażenie, że wszystkie te wyłożone dębową boazerią lokale są miłe i przyjazne. Na ulicach panował duży ruch. Każdy szczegół tej rozjarzonej scenerii odbijał się w wywoskowanych karoseriach samochodów, które jechały, nieustannie badając jezdnię nowym rodzajem nienaturalnie błękitnych reflektorów.
Irańczyk wszedł na mały skwer i usiadł na ławce. Odchylił się do tyłu i położył ręce na oparciu. Ulicą wciąż przejeżdżały samochody. Spojrzał przed siebie. Ani jednego przechodnia.
Czekał.
Potem niespiesznie wstał i jak na porządnego obywatela przystało, wrzucił gazetę do kosza na śmieci, opuścił skwer i leniwym krokiem ruszył z powrotem do domu.
Trzydzieści sekund później z cienia po drugiej stronie ulicy wychynął szef niemieckiej komórki CIA. Przeszedł przez jezdnię, podszedł do kosza, wyjął gazetę, wsunął ją pod pachę i zniknął w mroku.
Pół godziny później, już z konsulatu, zadzwonił do McLean w Wirginii.
10
Odebrał