target="_blank" rel="nofollow" href="#litres_trial_promo">68
1
Joyce
Zacznijmy od Elizabeth, dobrze? I przekonajmy się, dokąd nas to zaprowadzi.
Oczywiście wiedziałam, kim jest. Wszyscy ją tu znają. Mieszka w jednym z czteropokojowych mieszkań w budynku Larkin Court. To ten na rogu, z drewnianymi tarasami. Kiedyś, podczas zgaduj-zgaduli, byłam w jednej drużynie ze Stephenem, który z wielu powodów jest trzecim mężem Elizabeth.
Po raz pierwszy podeszła do mnie przed dwoma czy trzema miesiącami. Właśnie jadłam lunch i musiał to być poniedziałek, bo podano zapiekankę pasterską. Elizabeth przeprosiła, że przeszkadza mi podczas posiłku, i zapytała, czy nie mam nic przeciwko temu, aby zadała mi pytanie o rany kłute.
Odpowiedziałam: „Ależ skąd, bardzo proszę” albo coś w tym rodzaju. Od razu bowiem uprzedzam, że nie zawsze wszystko dokładnie pamiętam. Wtedy Elizabeth otworzyła żółtą teczkę na dokumenty. Zza kilku zadrukowanych stron wyglądały brzegi jakichś starych fotografii. Z miejsca przeszła do rzeczy.
Poprosiła, abym wyobraziła sobie dziewczynę, którą pchnięto nożem. Zapytałam, jaki to był nóż, a Elizabeth odparła, że zwykły, kuchenny. Od Johna Lewisa. Tego nie powiedziała, lecz taki nóż ukazał mi się wtedy przed oczami. Potem poprosiła, abym wyobraziła sobie, że dziewczynę ugodzono trzy lub cztery razy, tuż pod mostkiem. Cios za ciosem, paskudnie, ale nie przecinając arterii. Mówiła to wszystko półgłosem, bo ludzie jedli, a ona jednak przestrzega pewnych zasad.
Wyobrażałam więc sobie te rany kłute, a Elizabeth zapytała mnie, po jakim czasie dziewczyna wykrwawiłaby się na śmierć.
Swoją drogą powinnam dodać, że przez wiele lat byłam pielęgniarką, inaczej moja opowieść nie ma żadnego sensu. Elizabeth skądś się o tym dowiedziała, ona wszystko wie. W każdym razie dlatego zwróciła się do mnie. Pewnie zastanawialiście się, co ja tu wypisuję. Ale obiecuję, że jeszcze nabędę wprawy.
Pamiętam, że zanim udzieliłam odpowiedzi, dotknęłam lekko ust palcami, tak jak to czasem robią w telewizji. Mądrzej się wtedy wygląda, sami spróbujcie. Zapytałam, ile ta dziewczyna ważyła.
Elizabeth znalazła w teczce odpowiednią kartkę, przesunęła po niej palcem i odczytała, że ofiara ważyła czterdzieści sześć kilogramów. Wprawiło nas to w konsternację, bo nie wiedziałyśmy, jak przeliczyć kilogramy na normalne jednostki. Zdawało mi się, że to będą dwadzieścia trzy kamienie[1]. Czyli dwa do jednego. Choć podejrzewałam, że mogło mi się pomieszać z calami i centymetrami.
Elizabeth stwierdziła, że dziewczyna z pewnością nie ważyła dwudziestu trzech kamieni, ma w teczce zdjęcie jej zwłok. Postukała w tę teczkę palcem, po czym rozejrzała się po sali i powiedziała: „Czy ktoś mógłby zapytać Bernarda, ile to jest czterdzieści sześć kilogramów?”.
Bernard zawsze siedzi sam przy jednym z mniejszych stolików w pobliżu wyjścia na taras. Przy stoliku numer osiem. To, co teraz napiszę, nie ma związku ze sprawą, ale chciałabym wam opowiedzieć o Bernardzie.
Kiedy przeprowadziłam się do Coopers Chase, Bernard Cottle był dla mnie bardzo uprzejmy. Kupił mi sadzonkę klematisa i wyjaśnił zasady segregowania odpadów wtórnych. Mają tu cztery pojemniki w różnych kolorach. Cztery! Dzięki Bernardowi wiem, że zielone są