około trzystu emerytów. Nie można się tu wprowadzić przed ukończeniem sześćdziesiątego piątego roku życia, a furgonetki dostawcze z Waitrose za każdym razem, gdy przejeżdżają przez kratę dla bydła na drodze, pobrzękują zarówno butelkami wina, jak i fiolkami leków.
W centrum Coopers Chase stoi budynek starego klasztoru, a wokół niego wznoszą się trzy nowoczesne obiekty mieszkalne. Przez ponad sto lat klasztor był oazą ciszy. Słychać w nim było tylko szelest habitów oraz szmer modlitw błagalnych lub dziękczynnych. Ten, kto zapuściłby się w jego mroczne korytarze, napotkałby kobiety – cieszące się spokojem lub przerażone rozpędzonym światem, szukające schronienia albo udowadniające jakieś mgliste, dawno zapomniane racje, a czasem po prostu czerpiące radość z tego, że służą wyższym celom. Zobaczyłby dormitoria zastawione wąskimi łóżkami, jadalnię z długimi, niskimi stołami i kaplicę tak ciemną i cichą, że niemal dało się w niej słyszeć oddech Boga. Krótko mówiąc, spotkałby tu siostry Świętego Kościoła, armię, która swoich członkiń nie zdradzała, karmiła je i ubierała, i sprawiała, że czuły się potrzebne i szanowane. W zamian wymagała tylko poświęcenia życia Bogu, a w związku z tym, że zawsze ktoś tego pragnął, nie narzekano na brak ochotniczek. W końcu pewnego dnia każdą z nich czekała krótka wycieczka na wzgórze drogą wysadzaną drzewami, do Ogrodu Wiecznego Odpoczynku. Z otoczonego niskim murem cmentarza rozciągał się widok na klasztor i nieskończone piękno okolicznych wzgórz. Ciało przybyłej składano w innym wąskim łóżku, pod prostą kamienną płytą, obok sióstr o imieniu Margaret i sióstr o imieniu Mary z poprzednich pokoleń. Ich marzenia, o ile kiedyś je miały, snują się dziś ponad zielonymi wzgórzami, a tajemnice spoczywają zamknięte na zawsze w czterech ścianach klasztoru.
Ściślej mówiąc, w trzech, gdyż ściana zachodnia jest obecnie całkowicie przeszklona i mieści się za nią kompleks wodny z basenem pływackim dla mieszkańców osiedla. Widać stamtąd trawnik do gry w kule, a niżej parking dla gości, którym pozwolenia na postój wydzielane są tak niechętnie, że Komitet Parkingowy stał się w Coopers Chase najpotężniejszą z koterii.
Obok basenu pływackiego zainstalowano basenik do terapii artretyzmu, który wygląda jak jacuzzi, głównie dlatego, że po prostu nim jest. Każda osoba oprowadzana po obiekcie przez Iana Venthama, właściciela, zaraz potem musi obejrzeć saunę. Ian uchyla drzwi i mówi: „A niech mnie, przecież to sauna”. Bo taki już jest.
Potem przychodzi czas, aby wsiąść do windy i pojechać na górę, do sal rekreacyjnych. Są tam siłownia, sala gimnastyczna, gdzie na miejscu dawnych zakonnych łóżek mieszkańcy wesoło tańczą zumbę, a także pokój łamigłówek, miejsce na spokojniejsze zajęcia w takimż towarzystwie. Na piętrze mieszczą się również biblioteka i salon, w którym odbywają się co większe i bardziej burzliwe zebrania komitetów, a na płaskim ekranie telewizora chętni oglądają mecze piłki nożnej. Na koniec znów zjeżdżamy na parter. Tu, w miejscu zastawionego długimi, niskimi stołami klasztornego refektarza, działa obecnie „nowoczesna ekskluzywna restauracja”.
Do klasztoru z jednej strony przylega budynek dawnej kaplicy. Jej bladokremowa, ozdobiona stiukiem fasada na tle ciemnych gotyckich murów głównego gmachu robi niemal śródziemnomorskie wrażenie. Kaplicę pozostawiono w stanie nienaruszonym. Był to jeden z kilku warunków wymuszonych przez wykonawców testamentu sióstr Świętego Kościoła, którzy przed dziesięciu laty sprzedawali całą posiadłość. Mieszkańcy lubią zachodzić do kaplicy. Tu wciąż kryją się duchy, szeleszczą habity, trwają zaklęte w kamieniach modlitwy. Przybysz może poczuć się częścią powolniejszej i spokojniejszej rzeczywistości. Ian Ventham szuka obecnie luk prawnych, które pozwoliłyby mu przebudować kaplicę na kolejnych osiem mieszkań.
Po drugiej stronie klasztoru wznosi się powód jego powstania, czyli Willows. Teraz prywatny dom opieki. W 1841 roku siostry Świętego Kościoła założyły tu szpital i zapewniły darmową opiekę chorym i pokrzywdzonym, którzy na inną nie mieli szans. Potem, przez większą część ubiegłego stulecia prowadziły w Willows dom starców, dopóki w latach osiemdziesiątych nie uchwalono ustawy zamykającej takie przybytki. Klasztor zmienił się wówczas w swojego rodzaju poczekalnię, a gdy w 2005 roku zmarła ostatnia zakonnica, Kościół, nie tracąc czasu, spieniężył całą posiadłość.
Osiedle dla seniorów leży na zajmującym pięć hektarów pagórkowatym terenie częściowo porośniętym lasem. Są tu dwa jeziorka – jedno prawdziwe i jedno wykopane przez firmę budowlaną Tony’ego Currana, którą zatrudnia Ian Ventham. Stada kaczek i gęsi, także uważające Coopers Chase za swój dom, zdecydowanie wolą sztuczny akwen. Na szczytach wzgórz, w miejscach, gdzie nie ma drzew, wciąż pasą się owce, a nad jeziorkiem skubie trawę stado dwudziestu lam. Ian Ventham wprawdzie kupił tylko dwie, aby były ekscentryczną ciekawostką na zdjęciach reklamowych, ale jak to zwykle bywa, sprawy wymknęły się spod kontroli.
Tak, mówiąc w skrócie, wygląda Coppers Chase.
4
Joyce
Kiedyś, przed wieloma laty, już prowadziłam dziennik, ale teraz, gdy o nim myślę, nie wydaje mi się, by kogokolwiek zaciekawił. Chyba że interesuje was życie w Haywards Heath w latach siedemdziesiątych, a zapewne tak nie jest. Nie obrażając Haywards Heath ani lat siedemdziesiątych, które obecnie miło wspominam.
Jednak kiedy po rozmowie z Elizabeth poszłam na pierwsze zebranie Czwartkowego Klubu Zbrodni, pomyślałam sobie, że może warto coś o nim napisać. Tak jak ktoś napisał dziennik o Holmesie i Watsonie. Ludzie, bez względu na to, co mówią głośno, uwielbiają czytać o morderstwach, więc chyba spróbuję.
Wiedziałam, że do klubu należą Elizabeth, Ibrahim Arif, który mieszka w budynku Wordsworth, tym z balkonem naokoło, i Ron Ritchie. Tak, TEN Ron Ritchie. Jego obecność stanowiła dodatkową atrakcję. Kiedy poznałam go bliżej, czar przygasł, choć może nie do końca.
Dawniej była z nimi jeszcze Penny Gray, która obecnie przebywa w Willows, czyli w tutejszym domu opieki. Teraz, gdy o tym myślę, widzę, że świetnie się tam wpasowałam. Mieli wolne miejsce, a ja zostałam nową Penny.
Jednak trochę się denerwowałam przed spotkaniem. Doskonale pamiętam. Wzięłam ze sobą butelkę dobrego wina (kosztowało 8,99 funta) i gdy weszłam z nią do pokoju łamigłówek, pozostała trójka już tam była i rozkładała zdjęcia na stole.
Czwartkowy Klub Zbrodni założyły Elizabeth i Penny. Penny, która przez wiele lat była komisarzem policji w Kent, przynosiła na spotkania akta różnych umorzonych dochodzeń w sprawie morderstw. Tak naprawdę nie powinna ich trzymać u siebie, ale przecież nikt o tym nie wiedział. W starszym wieku można robić prawie wszystko, na co ma się ochotę. Nikt już nas nie beszta poza lekarzami i własnymi dziećmi.
Nie powinnam mówić, jaki zawód wykonywała kiedyś Elizabeth, mimo że ona sama czasem o tym wspomina. Dość powiedzieć, że morderstwa, śledztwa i inne tego typu sprawy nie są jej obce.
Elizabeth i Penny studiowały dokładnie akta, oglądały każde zdjęcie, czytały zeznania wszystkich świadków i szukały dowodów, które pominięto. Nie podobało im się, że wielu morderców wciąż prowadzi spokojne życie. Siedzą w ogrodach, rozwiązują sudoku i cieszą się, że zbrodnia uszła im na sucho.
Swoją drogą przypuszczam, że obie dobrze się przy tym bawiły. Kilka kieliszków wina i zagadka. Spotkanie towarzyskie i drastyczne szczegóły. Trudno o lepszą rozrywkę.
Spotykały się w każdy czwartek (stąd nazwa klubu), ponieważ w ten dzień tygodnia pomiędzy zajęciami z historii sztuki a konwersacjami z francuskiego pokój łamigłówek był przez dwie godziny wolny. Zarezerwowały sobie i dzień, i miejsce na zajęcia: „Opera japońska – dyskusje”, aby mieć pewność, że nikt nie będzie zawracał im głowy.
Zdarzało się, że prosiły o przysługę i zapraszały na pogawędkę różnych ludzi. Pokój łamigłówek odwiedzali specjaliści od