Karolina Wójciak

Nigdy nie wygrasz


Скачать книгу

Droga do kuchni była zablokowana.

      Dotykając dłonią klamki, wiedziałam już, że mi się uda. Ucieknę, zanim łysol sobie o mnie przypomni. Przez moment pomyślałam nawet, że uciekając, rozwścieczę go do tego stopnia, że zacznie strzelać i przeze mnie zginą niewinni ludzie. Zatrzymali się, żeby u nas zjeść, a skończą w trumnach. Wśród wszystkich tu zgromadzonych tylko kucharz zasługiwałby na taki los. Jego bym nie żałowała. Wiedziałam od dziewczyn z pracy, że bił żonę. Potrafił ją zmasakrować tak, że po kilka tygodni nie wystawiała nosa zza drzwi. Gdyby coś mu się teraz stało, pewnie nawet nie uroniłaby po nim łzy. Być może nawet by się ucieszyła, że padł właśnie w taki sposób – z rąk silniejszego od siebie, czując strach i przerażenie. Biorąc pod uwagę, jak szybko leciał z rękami, byłam więcej niż pewna, że gdy dziewczyny poprosiły go o pomoc, ucieszył się. Mógł zademonstrować swoją siłę. Z pewnością liczył na to, że mając do czynienia z miejscowymi cwaniakami, zastraszy osiłków i przeniesie na nich swoją agresję. Udawało mu się z żoną, więc czemu nie miałoby się powieść z tymi tutaj. Zwłaszcza że wyskoczył do nich z nożem. Przyzwyczajony do bycia oprawcą, nie przewidział, że trafi na silniejszego. Stali teraz twarzą w twarz. Dzieliło ich tylko kilka metrów. Łysol mierzył w niego i zadawał mu pytania. Żadnego nie umiałam wychwycić. Nie chciałam marnować czasu na przysłuchiwanie się im i pociągnęłam za klamkę. Zapomniałam o czymś tak oczywistym jak dzwonek zawieszony tuż nad skrzydłem, który przy każdym ruchu drzwiami alarmował nas o kliencie. Ten dźwięk nigdy mi się nie podobał. Zawsze oznaczał kogoś, dla kogo trzeba było wstać, do kogo trzeba było się uśmiechać i komu usługiwać. Tym razem, gdy zadzwonił nad moją głową, miałam wrażenie, że zabrzmiał tak głośno jak nigdy. Łysol od razu się odwrócił, a za nim powędrowała jego wyciągnięta dłoń. Teraz celował we mnie.

      – Ani mi się waż! – krzyknął. – Jeden krok i po tobie…

      Odgrażał się, jak to mój mózg będzie spływał ze ścian. Musiał być typem, którego kręciło gadanie. Najwyraźniej chciał pokazać, jakim jest bossem i jaką ma nade mną władzę. Czekał przy tym na moją reakcję, na mój strach i błaganie o litość. Ten jego głupi nawyk miał mu teraz wyjść bokiem, bo zobaczyłam, jak kucharz, po kryjomu, jak ja wcześniej, skradając się do wyjścia, w skupieniu i totalnej ciszy, sięgnął po nóż. Jednym zwinnym ruchem rzucił się łysolowi na plecy, jednocześnie ciągnąc ostrzem po gardle. Łysol nie poddał się jednak. Próbował się uwolnić, oddał nawet jeden strzał, którego ślepy tor poprowadził gdzieś w sufit. Niemniej jednak wszyscy padli na podłogę. No, prawie wszyscy. Ja nie zrobiłam nic. Po raz kolejny mnie sparaliżowało. Obserwowałam, jak łysol upuścił broń i przyłożył sobie dłonie do szyi. Krew wyciekała mu przez palce i jak w fontannie z niskim ciśnieniem spływała powoli w dół. Chciał coś powiedzieć, ale – albo z szoku, albo faktycznie od urazu – nie mógł wydobyć z siebie głosu. Jego kolega zerwał się na równe nogi i skakał nad nim, pytając, co ma robić. Nie uzyskał jednak odpowiedzi. Łysol osunął się na podłogę, a następnie oparł o ścianę. Ktoś z tyłu zapytał, czy wezwać karetkę. Jeśli potrzebował potwierdzenia od personelu, to nie doczekałby się na takie, bo nikt nie czuł się teraz wystarczająco ważny, by podejmować decyzje. Każde z nas chciało w tym momencie zniknąć. Nikt jednak nie ruszył się z miejsca. W milczeniu przyglądaliśmy się, jak ten człowiek się wykrwawiał. Na chwilę odsunął dłoń od szyi, by spojrzeć na umazaną krwią jej wewnętrzną stronę. Zresztą cała była pokryta lepką, czerwoną krwią. Wydobyło się z niego coś na kształt westchnięcia, a potem nagle zastygł. Zrozumiałam, że umarł. Zaskoczyło mnie, jak szybko to się stało, jak bezgłośnie i prosto. Nawet go nie żałowałam. Co więcej, poczułam ulgę, że nie było go już na tym świecie. Dostał to, na co zasłużył. Zastanawiałam się, czy nie podejść bliżej, by mu się przyjrzeć, by zobaczyć trupa, ale nie wiedziałam, czego spodziewać się po koledze. On nie przetrawił jeszcze wiadomości, bo stał z rozchylonymi ustami i patrzył otępiałym wzrokiem na ciało leżące pod nogami. Ocknął się, gdy ktoś zasugerował, że trzeba powiadomić policję. W mgnieniu oka rzucił się pędem do drzwi. Musiałam odskoczyć na bok, żeby go przepuścić. Uciekł, jakby to on był winny.

      Policjanci zastali nas jak w zatrzymanej na chwilę scenie z filmu. Każdy tkwił na swoim posterunku, bo baliśmy się zrobić cokolwiek. Jedynie kucharz położył nóż na podłodze – tuż obok ciała, zajął miejsce łysego z talerzem spaghetti przed nosem i patrzył w dal. Nie zmienił pozycji, nawet gdy mundurowi wpadli do środka. Te ich wykrzykiwane polecenia wprowadziły chaos. Uciekliśmy w popłochu na zewnątrz, potrącając siebie nawzajem przy drzwiach. Wpadaliśmy na tajniaków, którzy rozkazali nam stać tuż obok okien baru.

      – Trzeba zadzwonić do Ani – powiedziała cicho Beata, pomoc kuchenna.

      – To dzwoń – warknął kucharz.

      Pozostałe dwie kelnerki stały obok mnie i obejmowały się tak, jakby było im zimno. Wszyscy jednocześnie skupiliśmy wzrok na Beacie, która wyciągnęła z kieszeni telefon. Ania jak zwykle robiła coś na tyle fajnego, że nie kwapiła się z odebraniem połączenia od pracowników. Beata jednak się nie poddawała. Dzwoniła raz za razem. W końcu Anka raczyła z nią porozmawiać. Najpierw – typowo dla siebie – krzyczała na Beatę za nękanie jej po nocach, ale kiedy już pozwoliła jej dojść do głosu, zrozumiała powagę sytuacji. Zapewniła nawet, że zaraz przyjedzie.

      Zawsze była taka odpicowana, jakby prosto od nas miała jechać na imprezę. Włosy układała jak najlepszej klasy profesjonalista. To samo zresztą z makijażem. Nigdy wcześniej nie widziałam, żeby kobieta miała tak perfekcyjnie nałożone cienie i inne malowidła. Gdy ja próbowałam się malować, wyglądałam jak Indianin szykujący się do walki.

      Po dosłownie kwadransie parking wypełnił się samochodami policyjnymi. Niektóre były oznakowane, inne nie. Kilku z funkcjonariuszy podeszło do nas i poprosili, byśmy się nigdzie nie ruszali. Mieliśmy czekać, aż nadejdzie nasza kolej na rozmowę z nimi. Przez moment przyszło mi do głowy, że powinniśmy ustalić, co im powiemy, bo przecież kucharz go zabił. Świadomie i z premedytacją. Nie mogliśmy jednak porozumieć się w tej sprawie, bo jeden z gliniarzy został z nami. Wyglądało to tak, jakby zostawili go po to, by nas pilnował i podsłuchiwał.

      Ania przyjechała, gdy już ogrodzili teren i poustawiali parawany. Zaraz po wyjściu z samochodu przeczesała wzrokiem okolicę. Minęła nas, zwalniając jedynie na chwilę, gdy się z nami zrównała. O nic nie zapytała. Widząc policję w środku, przez wielkie okna sięgające od sufitu po podłogę, ruszyła pośpiesznie do baru. Zatrzymali ją przy drzwiach. W pewien sposób sprawiło mi to satysfakcję. Sądziła, że jest tak ważna, że wszędzie ją wpuszczą. Docierały do nas strzępki rozmowy, a raczej jej podniesiony głos. Skarżyła się na to, że nie może wejść do środka. Odgrażała się nawet. Twierdziła, że to jej posesja i ma prawo wejść, gdzie chce. Na szczęście policji nie poruszyły jej żałosne próby walki z nimi. Palcem wskazali na nas. Obejrzała się z takim wyrazem twarzy, jakby od nas śmierdziało. Nie miała jednak innego wyboru, niż posłuchać funkcjonariusza. Podeszła.

      – Jak się dowiem, że to wasza sprawka… – zaczęła ostro.

      – On go zabił – rzuciła szybko Beata, wskazując kucharza. – Podciął mu gardło… nożem kuchennym…

      Oczy Anki powiększyły się do tego stopnia, że jej rzęsy prawie dotykały brwi. Na nowo zaczęła krzyczeć.

      – Tyle razy wam powtarzałam, że z klientem trzeba grzecznie! Jak tumanom można mówić, to nożem atakują! Czy ty wiesz, ile mnie to będzie kosztowało?! Przecież ja stracę reputację! – Zacisnęła usta w cienką linię, a zaraz potem podeszła bliżej do kucharza. Jej wskazujący palec wylądował na jego klatce. – Zapłacisz mi za to. Recydywisto!

      – Nie jestem recydywistą – sprzeciwił się kucharz. – To była samoobrona. Gość miał pistolet