– powiedziałam cicho. – Złapał mnie za rękę, bo chciał więcej sera na spaghetti. Jak mu powiedziałam, że zabiorę talerz do kuchni, stracił nad sobą kontrolę.
Anka odwróciła się do kucharza.
– Ty złodzieju! Zawszony złodzieju! Na produktach oszczędzasz! Nawet sera klientowi żałujesz?!
Widziałam, że kucharz już ledwo wyrabia. Jego czerwona twarz zdradzała, że emocje sięgały zenitu. Biorąc pod uwagę, jak katuje swoją żonę, zastanawiałam się, czy istniało ryzyko, że uderzy teraz Ankę. Ona nie miała pojęcia, do czego jest zdolny i jakim jest potworem, więc nie czuła przed nim strachu. Nie obawiała się go, więc wydzierała się jak zawsze. Za każdym razem gdy się do nas zwracała, krzyczała, krytykowała za wszystko i wymagała, byśmy niczym wiosenne ptaszki świergotali klientowi nad uchem. Jeśli dochodziło do błędu, winiła nas. Nigdy klienta. W sumie takie nastawienie nie powinno dziwić, ale nie musiała wyżywać się na nas. Być może gdyby kucharz został w kuchni albo gdyby zostawił nóż i wyszedł sam, pod kontuarem baru nie leżałby teraz trup. Trudno przewidzieć, jak potoczyłyby się sprawy. Mógł pokrzyczeć i mnie puścić, a mógł też zrobić mi krzywdę.
– Dałem mu tyle sera, ile trzeba – wycedził przez zęby kucharz.
– Polecę wam po premii – zakończyła rozmowę Anka.
Ten standardowy tekst słyszeliśmy prawie co miesiąc. Zawsze jej coś nie pasowało. Serwetki źle złożone, kłaczek w rogu pokoju, brak uśmiechu na twarzy. Do mnie przyczepiała się nawet o to, że krzywo na nią patrzę. Zawsze mi wypominała, jak dużo dla mnie robi i jaka niewdzięczna jestem.
– A ty – przypomniała sobie o mnie – możesz się pożegnać z robotą.
– Ale czemu?
Zaskoczyła mnie do tego stopnia, że byłam gotowa ją nawet przeprosić, mimo że nie widziałam w tym swojej winy. Gdyby mnie wywaliła, nie miałabym gdzie mieszkać. Zanim tu przyjechałam i dostałam u niej pracę, nie miałam nic. Przez kilka dni spałam na przystanku autobusowym, aż ktoś mi podpowiedział, że jeśli pójdę do schroniska dla bezdomnych, dostanę pomoc. Przyjęli mnie, ale zachęcali do poszukania pracy. Najpierw chciałam zarobić na lokum, więc cokolwiek wpadło mi do kieszeni, skrupulatnie odkładałam, bo wiedziałam, że schronisko to nie mój dom. Kiedy było to możliwe, oferowałam, że mogę pracować pełną dobę. Anka myślała, że tak zależy mi na pieniądzach. Prawda była gdzieś pośrodku, ponieważ bardzo bałam się schroniska. Wolałam spędzić noc w barze, gdzie czasami udawało mi się zdrzemnąć na siedząco. Gdy ktoś wchodził do środka, budził mnie dzwonek nad drzwiami, przystępowałam do pracy i obsługiwałam. Anka, widząc moją trudną sytuację, zaproponowała dach nad głową. W hotelu było pomieszczenie, którego nie używali. Umiejscowione na poziomie piwnicy, ale tuż przy węźle sanitarnym, gdzie obok prano pościel i ręczniki. Pralki i suszarki chodziły non stop, ale hałas mi zupełnie nie przeszkadzał. Bardziej brak światła. To małe okienko wysoko przy suficie nie wystarczało. Nawet w ciągu dnia musiałam używać lampki. Inaczej się nie dało. To właśnie irytowało Ankę najbardziej. Rachunki. Nie wiem, jak ona potrafiła oddzielić moje małe pomieszczenie od całego hotelu. Jakim cudem wiedziała, ile prądu zużyłam. Nie kłóciłam się z nią jednak i pozwalałam jej odliczać od swojej pensji tyle, ile uznała za stosowne. Nigdy nawet nie pokazała mi wyliczeń. Choć podświadomie wiedziałam, że mnie oszukuje, nigdy nie powiedziałam tego na głos. W końcu jadłam i mieszkałam na jej koszt.
– Bo tyle razy ci mówiłam, żebyś była miła, ale tobie się wydaje, że jesteś nie wiadomo kim. W obdartych łachach przyszłaś, a teraz moim klientom pyskujesz.
– Nic mu nie powiedziałam, pani Aniu, przysięgam – odezwałam się żałośnie.
Wiedziałam też, że lubiła, jak się przed nią płaszczyliśmy. Jak pokazywaliśmy swój lęk. Czerpała z tego przyjemność. Gdy wszystko zależało od niej, wspaniałomyślnie pozwalała mi zostać i obcinała kolejne sto złotych z pensji. To był taki jej sposób, żeby sprytnie zabrać mi pieniądze. Stawiała mnie w pozycji, w której musiałam być jej wdzięczna za taką łagodną karę.
– Nie zaatakowałby cię, gdyby… – urwała, bo podeszła do nas grupa policjantów.
Jeden z nich poprosił ją na stronę. To, co od niego usłyszała, musiało zbić ją z tropu. Mowa jej ciała wskazywała, że zupełnie ją zaskoczył. Przez chwilę omawiał z nią sprawę, a następnie poprosił kucharza, by udał się z nimi. Patrzyliśmy, jak zabierają go do radiowozu i odjeżdżają.
Potem zajęli się mną. Kilka razy opowiadałam, co się stało. Pilnowałam się, by za każdym razem używać takich samych określeń. Paraliżowało mnie, że Anka się temu przysłuchiwała, ale jej wyraz twarzy zdradzał, że minęła jej złość na mnie. Za którymś razem gdy powtarzałam swoje zeznania, policjant mi przerwał. Prosił, żebym nie opuszczała kraju, została w domu przez najbliższe kilka dni i nie rozmawiała z nikim o sprawie. Skinęłam głową, że rozumiem. Wtedy policjant rzucił do Anki coś, co skupiło moją uwagę:
– Najlepiej by było, gdyby pani udawała, że cała sprawa nie miała miejsca. Biorąc pod uwagę, kim był ten człowiek, lepiej uważać.
– Może powinnam zapłacić… wie pan… jego rodzinie czy komuś tam?
– Nie wiem – odpowiedział policjant. – Naprawdę nie wiem, co pani teraz poradzić. Może niech pani zamknie ten zajazd na kilka tygodni.
Anka obejrzała się przez ramię na budynek, tak jakby chciała oszacować, ile ją to będzie kosztowało.
– Przecież – dodał gliniarz – ma pani jeszcze hotel i tę wykwintną restaurację.
– A co z ludźmi zrobię? Co zrobię z towarem? Wie pan, ile ja tracę na comiesięczne jednodniowe remanenty? A co dopiero kilka tygodni?
– To może ochrona na stałe?
– Rozumiem, że policja za to zapłaci? – Spojrzała na niego, licząc, że facet zgodzi się chronić ją jako świadka czy poszkodowanego, czy też z tak błahego powodu, że ona od niego tego wymaga.
On jednak uśmiechnął się, co dało jednoznaczną odpowiedź. Obie wiedziałyśmy, że żadnej ochrony nie dostaniemy.
Mimo że policja pozwoliła nam odejść, Anka nie zgodziła się, byśmy się rozeszli. Wszystko przez to, że trzeba było posprzątać. Funkcjonariusze sugerowali, żeby szefowa wezwała odpowiednią firmę, ale ona nie chciała wydawać pieniędzy, mając nas pod ręką. Czekaliśmy zatem, aż zakończą się wszystkie czynności, a ciało zostanie zabrane. Było dobrze po drugiej w nocy, gdy w końcu weszliśmy do środka. Rzecz jasna policja swoją pracą jeszcze dodała nam roboty, ale nie narzekaliśmy. Zorganizowaliśmy sobie rękawiczki, wiadra i szczotki. Szorowaliśmy podłogę i ścianę. Niestety tam, gdzie się oparł, nie wystarczyło zmyć powierzchni. Należało to zamalować, żeby pozbyć się śladów krwi.
– Myślisz, że jutro otworzy? – zagadała do mnie Beata.
Obie klęczałyśmy i czyściłyśmy zabarwione na czerwono fugi. Pokręciłam przecząco głową.
– Mam trzy otwarte rachunki – rzuciła zza kasy Anka, a my spojrzałyśmy na siebie jednocześnie, zastygając w bezruchu.
– Bo… – odezwała się pierwsza Beata, ale straciła pewność i wpatrzyła się w szefową, która z kolei świdrowała nas wzrokiem, oczekując na odpowiedź.
– Bo… – ponagliła ją. – Mów, tumanie, o co chodzi, bo nawet się wysłowić nie potrafisz.
– Trzy stoliki były zajęte, jak ten facet… jak zaatakował Majkę.
– I gdzie są ci ludzie?
Po raz kolejny wymieniłyśmy spojrzenia. Skupione na sobie i na tym, co się