Karolina Wójciak

Nigdy nie wygrasz


Скачать книгу

poza tym zajazdem i norą, w której mieszkasz? Wiesz, że ludzie się bawią, używają życia?

      – Łatwo ci powiedzieć – zaprotestowałam. – Nie mam tu nikogo.

      – Faceta też nie masz? – Uniosła brwi zaskoczona moją odpowiedzią.

      – Nie mam.

      – Nikt w zajeździe nie poprosił cię o numer telefonu? Nawet te miejscowe głąby?

      – Kiedyś prosili, ale ja…

      – Aaa… czekasz na księcia z bajki. Takiego, co to w garniturze i z kwiatami pojawi się w ekstrawozie, z pierścionkiem w pudełku.

      – Wcale nie.

      – A właśnie, że tak. Jesteś żałosna, jeśli sądzisz, że jesteś lepsza niż te głąby. Spojrzałaś kiedyś na siebie tak krytycznie i obiektywnie? Masz cokolwiek do zaoferowania? Nawet własnego kąta nie masz.

      – To nie jest miłe i nie wiem, po co mi to mówisz.

      – Bo wydaje ci się, że to, co robisz teraz, to tylko przejściowe. Nie, moja droga. Muszę cię oświecić. Nic poza tym hotelem nie osiągniesz. Może dostaniesz awans i będziesz sprzątać ostatnie piętro, gdzie są te superpokoje i klient lepszy, ale jak patrzę na twoją gębę, to wiem, że nie starczy ci sprytu. Trzeba mieć – o, tu. – Pokazała na swoją skroń.

      – Ty widocznie też nie masz, skoro sprzątasz to piętro i ten syf – odgryzłam się.

      Odwróciła się na pięcie i weszła do pokoju. Pozostawiona bez wyboru ruszyłam za nią. Skupiła się jedynie na tym, jak należycie przygotować łóżko dla następnego gościa. Gdy skończyłyśmy pracę, pokój wyglądał naprawdę normalnie. Jedyną pozostałością po tym, co tu zastałyśmy, był ten ciemniejszy punkcik na dywanie – tam, gdzie upuściłam prezerwatywę. Tuż przed wyjściem Marlena zamknęła okno, wróciła do wózka po odświeżacz powietrza i spryskała nim tak obficie, jakby chciała odkazić ten pokój.

      Przez resztę dnia sprzątałyśmy pozostałe pokoje na piętrze. Marlena ograniczyła się jedynie do wydawania mi poleceń i syczenia na mnie, jeśli weszłam jej niechcący w drogę. Nie rozmawiałyśmy aż do momentu, kiedy pchałyśmy wózek do pralni. Wtedy tak od niechcenia wspomniała, że przykładałam się do pracy. Zrozumiałam, że chyba właśnie mi podziękowała, choć nie miałam co do tego pewności. Wcześniej nie miała problemów, by przedstawić jasno, co myśli. Zauważyłam, że ludziom łatwiej mówić złe rzeczy niż komplementy. Łatwiej jest skrytykować, niż podziękować. Potępić, niż pomóc. Doświadczałam tego codziennie. Bardzo chciałam, by ludzie mnie doceniali, ale nie miałam dla nich żadnej wartości, więc się nie wysilali. Nawet jeśli zrobiłam coś dobrze, nawet gdy im zaimponowałam, pozostawali obojętni.

      – Jak jutro przyjdziesz – kończyła – to spotkaj się ze mną tutaj. Zapakujemy razem wózek, przygotujemy się do pracy.

      – Okej – potwierdziłam, ruszając do swojego pokoju.

      – Mam nadzieję, że nie ukradłaś niczego podczas sprzątania.

      – Słucham? – Zatrzymałam się w połowie kroku. – A co ja niby miałam ukraść? Przecież to samo mam u siebie w pokoju. Nie rozumiem.

      – No tak – prychnęła i zaczęła się śmiać. – Chujowe masz życie.

      DAREK

      Obracałem mięso na grillu i patrzyłem na ogródek. Pilnowałem, by dzieciaki nie zrobiły sobie krzywdy. Od czasu do czasu musiałem krzyknąć, żeby ktoś kogoś puścił albo żeby usiedli na chwilę, zamiast szaleć jak na prochach. Skąd te dzieci czerpały energię? Upocone, z wypiekami, ale nie zatrzymały się nawet na moment.

      – Daruś – usłyszałem z kuchni głos żony. – Jak mięso?

      – Dobrze! – odkrzyknąłem.

      Co jakiś czas moja żona wpadała na genialny pomysł, by zapraszać swoją rodzinę do nas na obiad. Zwalali się nam na głowę, jakby nie mieli co jeść. Przechodzili przez nasz dom jak szarańcza. Czasem miałem wrażenie, że powinniśmy sprawdzić, czy nie wpierdolili kwitków razem z chipsami i kurczakiem. Znikało wszystko. W lodówce hulał wiatr, a w kuchni szafki pustoszały. Jak czegoś nie zjedli, to zabierali ze sobą. Bez skrupułów. Łącznie z wodą i alkoholem. Zbieraliśmy potem, po ich wyjściu, śmieci i puste opakowania.

      Siostra żony, matka dwójki dzieci, przynosiła zawsze sałatkę. W najmniejszej misce, jaką miała w domu. Chyba kotu zabierała spodek na wodę, by coś do nas przynieść. Brat żony, wieczny kawaler, kupował alkohol. Butelka, owszem, miała metkę Finlandii, ale zabezpieczenia nie było. Przelewał najtańszy, rozcieńczony syf i raczył nas tym, przechwalając się, że ze Skandynawii przyjechała. Chyba w brzuchu rybaka, który potem wyszczał się do tego, co on przelał.

      Matka żony przynosiła to, co jest najtańsze: chleb albo ziemniaki do pieczenia. Zachwalała, że to domowe, wiejskie wyroby. Chyba zapomniała, że na wsi jest też mięso i jajka. Gdyby mogła, nazbierałaby kasztanów w beret i przekonała żonę, że dała jej najlepszy prezent. Czemu wszyscy żarli na nasz rachunek? Bo jako jedyni pracowaliśmy. Żona miała ciepłą posadę w urzędzie. Była kierowniczką urzędu stanu cywilnego i udzielała ludziom ślubów. Jak na swój wiek szybko dostała posadę, ale nikt tego nie kwestionował, bo jako jedyna w tej zabitej dechami wsi miała wyższe wykształcenie. Tak się poznaliśmy – na studiach. Ona chciała zostać maklerem i pracować na giełdzie, ja marzyłem o wydaniu książki. Żadne z nas nie odniosło sukcesu. Choć jej się w jakimś stopniu udało, bo wzbudzała szacunek wszystkich. To ja poniosłem sromotną klęskę. Napisałem kilka tekstów, ale nieważne, ile razy wysłałem je do wydawnictw, nikt ich nie zaakceptował, najczęściej nie otrzymywałem nawet odpowiedzi.

      – Darek… – Teściowa stanęła w progu. – Na jakim ogniu masz mięso? Mówiłam ci, żebyś na mały ustawił.

      – Jest na małym. – Zerknąłem na pokrętło ustawione na minimum gazowego palnika.

      – Bo potem mięso jest suche, musi wolno dochodzić – pouczała mnie, mimo że przed chwilą potwierdziłem, że zrobiłem tak, jak kazała.

      – Jest na małym – powtórzyłem.

      – Dobrze, ale sprawdź, czy jest.

      Odwróciłem się do niej plecami i schyliłem się, by stanąć oko w oko z pokrętłem. Z bliska też pokazywało minimum, tak jak z daleka. Wypuściłem powietrze wściekły jak byk, a potem, nakładając fałszywy uśmiech, obróciłem się do tej starej raszpli, mówiąc:

      – Tak, mamo. Jest na małym. Sprawdziłem.

      – To już nie będę ci zawracać głowy. Pilnuj dzieci – dodała, tak jakby nie mogła odejść bez wydanego polecenia.

      Miała w sobie coś z żandarma, który musiał wszystko kontrolować. Słyszałem nieraz, jak ją żona prosiła, żeby nie wtrącała się w nasze życie, ale stara nie umiała inaczej. Wydawało jej się, że wszystko wie lepiej, a my jesteśmy głupi, że nie chcemy korzystać z jej życiowego doświadczenia.

      – Będę pilnować – zapewniłem.

      – Złoty z ciebie człowiek, moja córka nie mogła lepiej trafić – podsumowała w końcu, zostawiając mnie samego z rusztem.

      Kiedyś, na początku naszego małżeństwa, starałem się jej wytłumaczyć, że irytuje mnie jej zachowanie, jej rady, ale ona obrażała się i płakała. Wychodziło na to, że ją raniłem, a żona brała jej stronę zamiast moją. W związku z tym, że sprowadziliśmy się w rodzinne strony mojej małżonki i dostaliśmy ziemię pod budowę domu od jej starych, musiałem ustąpić. Gdy oni przyjeżdżali, zamieniałam się w wykastrowanego psa, który chodził potulny, nie wiedząc, co się dzieje. Zawsze powtarzałem sobie, że to jedno popołudnie.