Karolina Wójciak

Nigdy nie wygrasz


Скачать книгу

mojemu rozczarowaniu poprosiła o drugi talerz. Niemniej jednak z ledwością powstrzymywałem się od śmiechu, patrząc, jak walczy z kolbą. Jej sztuczne zęby nie wyrabiały, mimo że kukurydza ugotowana była na miękko. Dagmara widziała, że robiłem sobie z niej jaja, ale sama też uśmiechała się pod nosem. Znała matkę, wiedziała, że ma fioła na punkcie żarcia u nas w domu, więc nie odezwała się słowem.

      – Tak pomyślałam – kontynuowała Dagmara – że skoro Mirek nie pracuje – wskazała na brata, który nalewał wódki w kieliszki i oblizywał się przy tym jak kot do mleka – to pomógłby nam z malowaniem. Kładzeniem podłogi. Mamy plan wymienić te panele na nowe.

      – Co? – zapytał Mirek.

      – Pomożesz? – Dagmara uśmiechała się do niego przyjaźnie.

      – O ile mi czas pozwoli – rzucił.

      Siedział na bezrobociu, odkąd pamiętam, a spędziłem w tej rodzinie dziewięć lat. Co znalazł pracę, to go zwalniali. Raz nawet pokłócił się z szefem, będąc tak pijanym, że ledwo stał na nogach. Dla niego wódka stanowiła paliwo. Jak w siebie nie wlał, nie miał energii, by funkcjonować. Twierdził, że po kieliszku lepiej mu się myśli i lepiej pracuje. To było rzecz jasna tylko marne wytłumaczenie.

      Wieczorem, kiedy dziewczynki poszły spać, wsunąłem się do łóżka i od razu przyciągnąłem Dagmarę do siebie. Chciała czytać, ale wyciągnąłem jej książkę z rąk i odłożyłem na bok. W pierwszej chwili sądziła, że próbuję zainicjować seks, ale nie dzisiaj. Nie po tym, jak mnie jej rodzina wymordowała do granic możliwości.

      – A co byś powiedziała, gdybyśmy sprzedali ten dom? – zapytałem całkiem serio.

      – I?

      – I kupili coś gdzieś indziej. Może przenieśli się do jakiegoś dużego miasta.

      – No, a nie szkoda by ci było ogródka, powietrza, tej przestrzeni?

      Chciałem jej powiedzieć, że dusiło mnie wszystko to, co wymieniła. Nie czułem się tu dobrze i z każdym rokiem coraz większą trudność sprawiało mi tolerowanie otoczenia. To nie moje miejsce, nie mój dom, mimo że sam go zbudowałem.

      – Chciałbym zmiany. – Postanowiłem nadać temu inny ton.

      – Kryzys wieku średniego? – zapytała rozbawiona.

      – Nie, to nie to. Chciałbym zmiany. Nowe miejsce…

      – Nowa żona? – dociekała nadal w dobrym humorze, sądząc, że żartuję. Nie wiedziałem, co zrobić, żeby potraktowała moje słowa poważnie.

      – Nie, ta sama żona i to samo życie.

      – Nie mamy kredytu, nie mamy problemów – wymieniała mi tak, jakbym nie był tego świadomy. – Ludzie toną po uszy w długach, bo zachciało im się dużego i drogiego miasta. Nie są w stanie spłacać tych małych klitek, w których mieszkają. Chcesz tego? Chcesz zostawić dziewczynki z kredytem? Jaki to będzie dla nich start? Przecież kupno czegoś będzie wymagało od nas potężnego zadłużenia.

      – Nie musi to być nie wiadomo co. – Traciłem grunt pod nogami. – Moglibyśmy nawet wynająć.

      – I płacić komuś? Wzbogacać kogoś tylko dlatego, że udostępnił nam swój kąt? Pomyśl o studiach dla dziewczynek. O tym, ile nas to będzie kosztowało.

      Chciałem jej przypomnieć, że miały dopiero pięć i siedem lat. Być może jak dorosną, w ogóle nie będą zainteresowane studiami. Może da im szczęście coś innego.

      – Nie chcesz tego remontu? – Szukała przyczyny, dla której zaproponowałem zmianę. – Wcale nie musimy odnawiać. Jak chcesz, możemy nawet zacisnąć pasa i odłożyć na wakacje za granicą, a remont zrobić za jakiś czas. Nie pali się.

      Zadowolona spojrzała na mnie z miłością. Nie mogłem jej powiedzieć, że miałem w dupie i remont, i ten dom, i wakacje za granicą. Chciałem innego życia, a teraz ugrzęznąłem na dobre. Gdyby nie dzieci, gdyby nie ta kobieta, gdyby nie to, co do niej czułem, już dziś w nocy spakowałbym się i poszedł w siną dal.

      MAJA. ZEZNANIE

      W pokoju nie zostałam nawet przez pięć minut. Od razu wyszłam. Tak jak zawsze, udałam się do sklepu oddalonego od hotelu o jakieś dwa kilometry. Choć mieliśmy na dole swego rodzaju kiosk z najpotrzebniejszymi rzeczami, to kiedy tylko miałam jakiś powód, wybierałam się na spacer.

      Był to niewielki sklep, z tak zwanym mydłem i pachnidłem. Wszystko tam można było znaleźć, a jak czegoś brakowało, to właściciel sprowadzał. Uroki małego miasteczka, gdzie tak naprawdę niewiele się działo, a ludzie przychodzili do sklepu czasami tylko po to, by pogadać, a czasami dlatego, że zobaczyli reklamę jakiegoś produktu w przerwie między ulubionymi serialami i chcieli obejrzeć go na żywo.

      Szło się do niego wzdłuż ruchliwej drogi, ale hałas mi nie przeszkadzał. Mieszkając tu od ponad dekady, znałam każdy dźwięk, każdy zakamarek i każdego człowieka. No, prawie… Takie drobnostki jak ten sam sprzedawca, który zawsze witał mnie z uśmiechem, sprawiały, że czułam się tu jak w domu. Mimo że nie zostawiałam u niego fortuny, zawsze był dla mnie miły. Lubiłam z nim rozmawiać. Musiałam jedynie przyjść odpowiednio wcześnie. Wieczorem złaziły się miejscowe mendy – pijacy, którzy z zaangażowaniem kłócili się o byle gówno pod sklepem. Czasami nawet szarpali się na tyle poważnie, że musiała interweniować policja. Za wszelką cenę unikałam spotkania z nimi. Bywały jednak dni, gdy zaczynali pić już w południe. Wtedy sprzedawca nie mógł ze mną rozmawiać. Musiał pilnować sklepu i pijaczków. Kiedyś, jak był młody, siał postrach. Teraz przybrał na wadze, nosił duży brzuch jak beczkę z piwem, który krępował mu ruchy. Na dodatek wszystko wskazywało na to, że dopadła go cukrzyca czy inne paskudztwo, bo męczył się i pocił, chociaż wcale aż tak dużo nie robił. Od wykładania towaru miał chłopaczka z biednej rodziny, który przybiegał po szkole i pracował aż do zmroku. Dzięki temu jedyne, co zostało sprzedawcy do zrobienia, to upłynnianie towaru.

      – Dzień dobry! – zawołał radośnie, gdy tylko przekroczyłam próg. Był chyba jedyną osobą, która mnie tutaj naprawdę lubiła. Uśmiechnęłam się na widok pustego sklepu. – To, co zawsze?

      – Tak! Poproszę!

      Znał mnie tak dobrze. Zakręcił się za ladą, schylił się raz, wydając z siebie ciut za głośne stęknięcie, a potem postawił obok kasy chipsy, butelkę karmelowego piwa i dwa losy na loterię.

      – Słyszałem, że kucharz sprzątnął Myśliwego.

      – Kogo? – zapytałam, wręczając mu pieniądze.

      – Tego gościa, co mu poderżnął gardło jak świni. To był mafioso. Z miasta. – Wydał mi resztę i zamknął kasę. Schowałam portfel do kieszeni.

      – Nigdy wcześniej go nie widziałam. Ani razu u nas nie jadł. No, chyba że tak się składało, że zawsze trafiał, jak mnie nie było na zmianie.

      – Podobno jakiś biznes tu robił. Spotkał się z jakimś cwaniakiem, który od razu spierdolił. Błędem Myśliwego było, że nie wziął nikogo do ochrony. Nie spodziewał się pewnie, że już nie wróci do domu.

      – Ja nic nie wiem.

      – A jak go zabił?

      – No nożem.

      – Ale jak?

      – Podciął mu gardło.

      – Ale jak to wyglądało? – dopytywał, a ja przyglądałam mu się uważnie, nie mogąc zrozumieć, czego ode mnie oczekuje. Czy miał to być dokładny opis, relacja minuta po minucie? Czy też zależało mu jedynie na szczegółach zabójstwa, takich jak tryskająca po ścianach krew lub biegający w amoku ludzie. Tyle że nic takiego