Karolina Wójciak

Nigdy nie wygrasz


Скачать книгу

cię o coś zapytać? – Przysunęła się do mnie bliżej, co nie było dobrym znakiem. – Najwyżej nie odpowiesz.

      – Okej – potwierdziłam.

      – Co się stało, zanim tu trafiłaś? Jedni mówią, że siedziałaś w więzieniu, inni, że w wariatkowie, a jeszcze inni, że wypędzili cię z domu, bo zrobiłaś coś złego.

      – Żadna z tych wersji – odparłam ogólnikowo. – Może kiedyś ci powiem. Teraz nie mamy czasu na pogaduchy.

      Uciekłam od tematu. Zagłębianie się w moje życie nie stanowiło nic dobrego. Wspomnienia gnębiły mnie i sprawiały, że traciłam dobry humor. Czasami nawet płakałam. Wolałam udawać, że moje życie zaczęło się w tym hotelu.

      Marlena, widząc, że nie uda jej się wyciągnąć ode mnie żadnych informacji, popchnęła wózek. Przyglądałam się uważnie jej twarzy. Chciałam z niej wyczytać emocje. Zdecydować, czy moja odmowa spowodowała w niej negatywną reakcję, czy też po prostu uznała, że lepiej zacząć pracę, niż kwitnąć tutaj. Nieważne, jak długo się na nią gapiłam, nie umiałam stwierdzić jednoznacznie, co myślała. Jedynie po tym, jak się później do mnie odnosiła, a robiła to bardzo życzliwie, oceniłam, że nie ma do mnie żalu.

      Uśmiechałam się od ucha do ucha, sprzątając pokoje razem z Marleną. Dziwiło mnie, że tak bardzo nie lubiła tej pracy. Wcale nie była taka zła. Najważniejsze dla mnie okazało się pracowanie w ciszy. To, że nie musiałam znosić klientów, skakać koło nich i być przesadnie miła, nawet jeśli oni odnosili się do mnie w karygodny sposób. Wolałam syf, który zostawiali po sobie, niż patrzenie im w gęby ze sztucznym uśmiechem i słuchanie ich wiecznego narzekania.

      Dzień minął nam spokojnie. Pokusiłabym się nawet o stwierdzenie, że miło. Poznawałam Marlenę lepiej i przez to lubiłam ją coraz bardziej. Zapomniałyśmy o tej pierwszej rozmowie, w której tak brutalnie wygarnęłyśmy sobie zbyt wiele, teraz nie miało to już znaczenia. Wolałam nie rozgrzebywać przeszłości. Marlena też wybrała tę drogę. Pod koniec dnia zwierzyła mi się nawet, że płakała wtedy przez faceta. Gość sprawił jej ogromną przykrość i do tej pory tego nie naprawił. Nie była jeszcze gotowa rozmawiać o szczegółach, więc nie dopytywałam. Wyraziłam jedynie współczucie i powiedziałam tak, jak to wypada w takich okolicznościach, że mam nadzieję, że gość zrozumie i wszystko naprawi. Skinęła jedynie głową. Dla niej pewnie oznaczało to nie więcej jak tylko wyrzucenie z siebie smutków, dla mnie z kolei, że ktoś mi zaufał i potraktował jak równego sobie. Wracałam do swojego pokoju z poczuciem, że sporo dzisiaj osiągnęłam.

      W moim pokoju jak zwykle duchota nie pozwalała wysiedzieć w środku. Otworzyłam okno i wyszłam na zewnątrz. Usiadłam na schodach z tyłu. Często tam wyładowywano dostawy, żeby tylnym wejściem dostarczyć zamówienia. Dzisiaj jednak godzina była zbyt późna, by ktokolwiek jeszcze pracował. Wyciągnęłam papierosa. Dawno już nie paliłam, ale ta błogość sprawiała, że czułam, że tylko tego mi brakowało do szczęścia. Zaciągałam się dymem i patrzyłam w dal. Na tyle, na ile mogłam rzecz jasna, bo mimo że zajazd i hotel należały do jednego właściciela, odgrodzono je od siebie linią zarośli. Anka zasadziła krzewy, które w jej mniemaniu miały zasłonić w całości widok na zajazd i odseparować w ten sposób tych lepszych klientów hotelowych od zwykłych podróżnych. Twierdziła, że robiła to tylko dla bezpieczeństwa, ale każdy wiedział, że wygląd zajazdu odpychał. Anka z kolei żałowała pieniędzy na remont, bo wiedziała, że i tak lepszy klient przyjdzie do hotelu, a ten biedniejszy zadowoli się zajazdem, tańszym żarciem i byle jakim obejściem.

      Jednak krzewy były posadzone w zbyt dużej odległości od siebie. Znając poglądy Anki na sprawy, chciała oszczędzić na krzewach i założyła, że kiedyś urosną na tyle, by wypełnić luki. Gdy pracowałam w zajeździe, wracałam do domu, przechodząc pomiędzy krzewami. Robiłam tak tylko, gdy nikt nie widział, bo kiedy Anka mnie zobaczyła, krzyczała, że to przeze mnie nie wypełniają się przerwy. Złościła się, że nie chce mi się chodzić dookoła, tylko świadomie niszczę jej mienie. Prawda była jednak inna. Ta droga kusiła, bo była o połowę krótsza i nikt tędy nie chodził, co sprawiało, że po zakończonej zmianie przemykałam niezauważona. Nie musiałam iść do ulicy. Bałam się, ale nie mogłam tego przyznać.

      Siedząc teraz na schodach, dziwnie mi było patrzeć na ciemne okno zajazdu. Zawsze paliło się tam światło, bo byliśmy czynni przez całą dobę. Obecnie zajazd wyglądał jeszcze straszniej niż kiedyś. Jak opuszczony, nawiedzony dom. Świadomość, że wyzionął tam ducha człowiek, przyprawiała mnie o ciarki.

      Nagle usiadłam prosto i odstawiłam papierosa na bok. Wytężyłam wzrok. Zdawało mi się, że dostrzegłam postać, która kręciła się koło zajazdu. Mogłam przysiąc, że zaglądała w okna. Przysuwała twarz blisko szyby i zakrywała boki dłońmi. W pierwszej chwili oblał mnie zimny pot. Przypomniałam sobie słowa sprzedawcy, to, że przyczyniłam się do czyjejś śmierci. Zdawało mi się, że właśnie mnie szukają. Już miałam uciekać, gdy doszła do głosu moja racjonalna strona. Przecież to mógł być jakiś stały klient, który zawsze zajeżdżał do nas na posiłek i teraz, zaskoczony zamknięciem zajazdu, starał się dowiedzieć, dlaczego zamknęliśmy. Odetchnęłam. Włożyłam papierosa do ust, ale nie zdążyłam nawet wciągnąć dymu w płuca. Upuściłam go na ziemię, widząc, jak ta postać zapala butelkę i zbijając szybę, wrzuca ją do środka. W sekundę odwróciłam się na pięcie. Wydawało mi się, że moje ciało waży tonę. Nagle nie mogłam biec. Ruszałam się jak żółw. Potrzebowałam pomocy, chciałam krzyknąć, ale nic poza ciężkim dyszeniem nie wydobywało się z moich ust. Przebiegłam w końcu korytarzem i wpadłam do recepcji. Tam, walcząc ze zdenerwowaniem, wydusiłam z siebie, że ktoś demoluje zajazd. Reakcja była natychmiastowa, a w ciągu kolejnych minut zapanował prawdziwy chaos. Dopiero gdy przyszła managerka, kazała się wszystkim uspokoić. Wezwała policję i straż pożarną. Chciała, by klienci hotelu czuli się bezpieczni, ale niewiele to dało, bo wszyscy wyszli na zewnątrz i najpierw przyglądali się, jak ogień trawi bar, a potem akcji ratowniczej. Strażacy biegali wokół zajazdu, zalewając go wodą. Paliło się dość długo. Pewnie dlatego, że w butelce była benzyna lub inna łatwopalna ciecz.

      Do momentu ugaszenia pożaru nikt o nic nie pytał, a potem, gdy już zapanowali nad sytuacją, zaczęło się przesłuchiwanie świadków, a raczej świadka. Jednego. Byłam nim ja. Mówiłam, co zobaczyłam i że nie jestem w stanie określić, kim była ta osoba. Pytana o jej płeć wzruszyłam ramionami. Z tak daleka i w takich ciemnościach to mógł być każdy. Kiedy policjant zwrócił się do Anki, która przyjechała od razu po tym, jak managerka jej dała sygnał, o kamery, dowiedzieliśmy się, że tylko hotel ma monitoring. Niczego nie nagrali i nie uzyskali żadnej odpowiedzi.

      Anka była blada. Docierało wreszcie do niej, że znalazł się ktoś silniejszy niż ona. Ktoś groźniejszy niż ona, kto nie tylko się drze, ale też działa. Gdzieś tam w środku, choć nie powinnam, cieszyłam się, że teraz ona doświadczała tych odczuć – strachu, przerażenia, zagubienia, poczucia utraty bezpieczeństwa.

      – Co ja mam teraz zrobić? – zwróciła się do policjanta głosem pełnym rozpaczy.

      – Myślę, że dobrze by było, jakby zatrudniła pani jakiegoś dziadka, żeby przyjeżdżał na nocki pilnować zajazdu.

      – Ma pan na myśli ochronę? Kogoś z bronią?

      – Nieee. – Policjant uśmiechnął się szeroko. – Tu broni nie potrzeba. Wystarczy, że ktoś będzie siedział. Patrzył. Wie pani, jak jest. Przyjdzie ktoś narobić kłopotu, zobaczy osobę w środku, zapalone światło i się dwa razy zastanowi.

      – Rozumiem. Myśli pan, że to się będzie powtarzać?

      – Nie umiem określić motywu. Może to ma związek z poprzednimi wydarzeniami, a może ktoś nowy chce napędzić pani strachu i zmusić do płacenia.

      – Za