Karolina Wójciak

Nigdy nie wygrasz


Скачать книгу

pomagać. Choć starałam się, jak mogłam, nie potrafiłam zwalczyć senności. Już nawet mówienie przychodziło mi z trudem. Jeśli ktokolwiek miał pracę, w której zmuszał swój organizm do takiego wysiłku, to pewnie dostawał za to krocie. Przyszło mi też do głowy, że przecież tak właśnie wygląda życie z noworodkiem. Współczułam młodym matkom, które muszą wstawać każdej nocy po kilka razy, by zająć się dzieckiem.

      Po kilku dniach szarpaniny Marlena pozwoliła mi iść do ostatniego pokoju na parterze, który miał być sprzątany jako ostatni, i się zdrzemnąć. Choć pościel była wymięta, nakryłam łóżko narzutą i położyłam się. Tak błogiego odpoczynku nie zaznałam już dawno. W ciągu tych kilku godzin zregenerowałam się do tego stopnia, że na nowo poczułam wolę walki. Gdy Marlena weszła do pokoju, poprosiłam ją, by usiadła, i w ramach odwdzięczenia się zrobiłam cały pokój sama. Nie komentowała tego, nie dziękowała. Nie musiała.

      Wieczorem udałam się do sklepu. Sprzedawca wypytywał, dlaczego nie pojawiłam się w ostatnich dniach. Wspomniał nawet, że przegapiłam dwa losowania. Pula wygranej była jeszcze większa. Tłumaczyłam mu, jak wiele się zmieniło. Wydawało mi się, że mi współczuł, ale przez to, że żartował przy tym, nie umiałam jednoznacznie odczytać jego intencji. Poprosiłam o piwo i papierosy.

      – A los? Nie grasz? – zdziwił się.

      – Muszę zacząć oszczędzać – wyznałam. – Chcę się stąd wyprowadzić.

      – Na mój koszt. – Wyciągnął spod lady pusty los. – Zakreślaj. Jak wygrasz, odpalisz mi procent.

      – Dobra! – Przyjęłam jego ofertę ochoczo. Sięgnęłam po los i po długopis, przywiązany brudnym sznurkiem do kasy fiskalnej.

      – Prawda to, że w barze teraz mieszkasz?

      – Skąd pan wie? – Zastygłam z ręką nad papierem i spojrzałam na niego badawczo.

      – Lokalsi mówią, że nikogo nie chcesz wpuścić. Proszą o piwko czy papierosy.

      – Ja nie rozumiem, czemu do pana nie przyjdą za dnia. – Unikałam odpowiedzi, by nie przyznać otwarcie, że Anka mnie do tego zmusiła, że odebrała mi wszystko.

      – No jak komuś w nocy fajki wyjdą…

      – W nocy to się śpi, a nie pali papierosy! – sprzeciwiłam się od razu. – Niech pan przez chwilę nic nie mówi, bo muszę pomyśleć.

      Zaśmiał się, jednocześnie mrucząc coś pod nosem. Jego słowa były niezrozumiałe, ale nie czułam potrzeby dopytywania, o co mu chodziło. Zakreślałam liczby. Zazwyczaj notowałam, jakie wybrałam uprzednio i jakie powinnam zaznaczyć następnym razem. Idąc tutaj, nie planowałam grania, więc nie zerknęłam do notatnika. Zamknęłam oczy, wyobraziłam sobie rząd sześciu liczb. Bez zastanawiania się zaznaczyłam je.

      – I tak nie wygrasz – usłyszałam z tyłu.

      Odwróciłam się i zobaczyłam jednego z pijaków, który mimo wyraźnego stanu upojenia przyszedł po więcej alkoholu. Po chwili rozpoznałam w nim tego samego, który poprzednio spierał się ze mną, że nie wygram. Odwróciłam się, chowając przed nim los. Nie miałam ochoty strzępić na niego języka.

      – Wie pan, że kucharza powiesili? – zwrócił się do sprzedawcy.

      – Słucham?! – wtrąciłam się do rozmowy, choć wcześniej obiecałam sobie, że nie odezwę się do tej zachlajmordy ani razu.

      – Dziś jego żona dostała wiadomość, że go powiesili. Podobno powiedzieli jej, że nie wydadzą jej ciała.

      – Nie – zaprotestował od razu sprzedawca. – Nie mogą tak zrobić.

      – Nie, panie. Mogą i tak zrobią. Oddadzą jej tylko prochy. Tak był zmasakrowany, że policja chce to zatuszować, żeby żona nie wiedziała, żeby czasem jej do łba nie przyszło do sądu ich podawać.

      – To policja go tak zbiła?! – krzyknęłam z niedowierzaniem.

      – Niee, współwięźniowie. Rachunki wyrównali. Ten mafioso to ma kontakty wszędzie.

      – Raczej miał – poprawił go sprzedawca.

      – Jak widać, nadal ma. Teraz to pewnie jego ludzie już działają. Oko za oko.

      – Jego kobita to się chyba ucieszyła, co? – Sprzedawca uśmiechnął się zaczepnie.

      – Ludzie mówią, że płakała.

      – Głupia baba! Tłukł ją prawie codziennie, a ona nadal za nim ryczała. Baby to są naprawdę pierdolnięte. Ja tego nie rozumiem, żeby…

      – Ale czemu policja chce to zatuszować? – dopytywałam.

      – Dlatego – powiedział dumny z wiedzy, jaką dysponował – że przymknęli oko na egzekucję. Cele powinny być bezpieczne, czyż nie? – Mężczyzna położył na blacie banknot dziesięciozłotowy, a sprzedawca chwycił go szybko. Wydał resztę i postawił w to samo miejsce tanie wino.

      – I policja uważa, że nic się nie stało i jeszcze pomogą pozbyć się dowodów? – podsumowałam.

      – Ty to lepiej stąd uciekaj, bo jak teraz mieszkasz w barze, to raz-dwa i ciebie powieszą – zawyrokował, wpatrując się we mnie.

      W sekundę zaschło mi w gardle. Wmawiałam sobie, że on się tylko ze mną drażni. Chciał mnie przestraszyć. Nikt przecież do tej pory nie przyszedł, nikt nawet mi nie groził, więc dlaczego miałabym się obawiać. Dodawałam sobie w myślach otuchy, powtarzając jak mantrę, że to przecież kucharz zabił tego człowieka. Nie ja. Rachunki zostały wyrównane.

      – Wiesz, czemu cię do tej pory nie ruszyli? – kontynuował pijak. – Bo się miejscowi kręcili. Ty pilnowałaś baru, a oni ciebie. Teraz, jak ich przepędziłaś, to śpij czujnie.

      Zerknęłam na sprzedawcę. Szukałam w jego spojrzeniu jakiegoś poparcia, reakcji. Chciałabym, żeby się zaśmiał i obrócił to w żart. On jednak pozostał poważny i skupiony, co jasno mówiło, że pijak miał rację. Musiał wiedzieć coś więcej. Może już wcześniej słyszał pogłoski, a teraz zabicie kucharza jedynie wszystko przypieczętowało. Potwierdziło, że wybiją nas tu jedno po drugim. W sumie ten poprzednio wrzucony do baru koktajl Mołotowa sugerował, że chcieli zemsty na każdym polu. Wtedy nikt tam się nie kręcił, więc zadanie było proste do wykonania. W ciągu ostatnich kilku dni jednak wrócił ruch jak w czasach, gdy zajazd tętnił życiem, co uniemożliwiało atak.

      Przeszły mnie dreszcze. Uzmysłowiłam sobie, że pijak ma rację. Nikt przecież nie będzie chciał zabijać człowieka na oczach bandy gapiów.

      – Na twoim miejscu – dopowiedział pijak – to ja bym im nawet za półdarmo towar dawał. Byleby tylko ktoś tam się pojawił od czasu do czasu.

      – Tak zrobię – odezwałam się po długiej ciszy. – Będę im dawać, co chcą. A za uzbierane pieniądze ucieknę.

      – Uuu – zawył z podziwu pijak – to się nazywa kradzież. Jak nie będziesz wkładać do kasy.

      – Jeśli moje życie jest zagrożone, to…

      – Oni cię wszędzie znajdą – wszedł mi w słowo. – Nieważne, gdzie uciekniesz.

      Pociągnął łyk wina. Trzymał butelkę przy ustach tak długo, jakby nie mógł się zdecydować, kiedy oderwać się od trunku. Patrzyłam na niego, czując ogarniające mnie przerażenie. Chciałam powiedzieć im po raz kolejny, że ja nic takiego nie zrobiłam, ale w świecie przestępczym nie liczyły się intencje, tylko działanie, a raczej efekt.

      Wiedząc, że pijak i tak sięgnie po moje piwo, gdy wyjdę, zostawiając je na kontuarze, sama zaoferowałam mu butelkę.

      – Niech pan powie kolegom, że dzisiaj mogą przyjść