chcieli iść dalej, więc dotarcie do miejsca, gdzie założyliśmy pierwszy obóz, zajęło nam więcej czasu, niż przewidywaliśmy. Prognoza pogody zapowiadała burzę, ale po przestudiowaniu obrazów i map doszliśmy do wniosku, że mamy jeszcze dwadzieścia godzin do jej nadejścia. Przedtem zdążyliśmy już założyć drugi obóz na wysokości siedmiu tysięcy ośmiuset metrów, więc myśleliśmy, że jeśli zaraz wyruszymy, uda się nam wejść na szczyt. Powiedz mi, jak mogliśmy się wtedy wycofać. Nie braliśmy nawet pod uwagę kapitulacji, kontynuowaliśmy wspinaczkę.
– Ta gwiazda robi się coraz jaśniejsza – powiedział kapitan, spoglądając w górę.
– Oczywiście. Niebo ciemnieje – rzekł lekceważąco Fan.
– Wydaje się jakaś inna – zauważył kapitan. – Ale mów dalej.
– Pewnie wiesz, co było potem. Kiedy nadeszła burza, byliśmy blisko tak zwanej „Chińskiej Drabiny” na drugim progu na pionowej skale, która wznosi się na wysokości ośmiu tysięcy pięciuset pięćdziesięciu metrów. Szczyt był niemal na wyciągnięcie ręki, a niebo, poza pasmem chmur po drugiej stronie góry, było wciąż idealnie błękitne. Nadal wyraźnie pamiętam, że pomyślałem, iż szczyt Everestu wygląda jak ostrze noża rozcinającego niebo i wypuszczającego z niego falującą jasną krew. – Fan przerwał na wspomnienie tego wrażenia, po czym ciągnął opowieść: – Po paru minutach znikąd pojawiła się burza i rozpętała się taka śnieżyca, że całkowicie straciliśmy widoczność. Wszystko zakrywała nieprzenikniona biel, a za nią rozciągała się ciemność. W pewnej chwili zamarło mi serce, bo poczułem, że czterech członków mojego zespołu odpada od ściany. Wisieli na mojej linie, a ja mogłem tylko trzymać się czekana wbitego w szczelinę w skale. Lina po prostu nie utrzymałaby ciężaru pięciu osób. Działając instynktownie, przeciąłem pasek z klamrą, do którego przyczepiona była ta lina. Pozwoliłem im spaść. – Zawahał się, ciężko oddychał. – Do tej pory nie znaleziono dwóch ciał.
– A więc zamiast pięciu osób zginęły cztery – zauważył sucho kapitan.
– Tak, postąpiłem zgodnie z zasadami zachowania bezpieczeństwa w górach. Mimo to muszę dźwigać ten krzyż. – Fan znowu przerwał, tym razem z powodu czegoś innego niż smutne wspomnienia. – Masz rację, w tej gwieździe jest coś dziwnego. Robi się zdecydowanie coraz jaśniejsza.
– Mniejsza z tym – rzekł kapitan. – Czy twój obecny… – urwał, zasznurował usta, po czym podjął na nowo – …powiedzmy „stan” ma coś wspólnego z tym, co się wtedy stało?
– Naprawdę muszę to wyjaśniać? Na pewno pamiętasz to miażdżące potępienie ze strony mediów i okazywaną mi pogardę. Twierdzili, że zachowałem się nieodpowiedzialnie, że jestem samolubnym tchórzem, że poświęciłem czterech kolegów, by ocalić własne życie. – Widać było, że nadal sprawia mu to ból. – Pomyślałem, że mogę się oczyścić przynajmniej z tego ostatniego zarzutu, więc włożyłem strój do wspinaczki i gogle, poszedłem do biblioteki uniwersyteckiej i po rurze spustowej wspiąłem się na jej dach. Miałem już skoczyć, gdy usłyszałem głos jednego z moich nauczycieli. Nie zauważyłem, że wszedł tam za mną. Zapytał, czy naprawdę chcę tak łatwo wydostać się z opresji, czy chcę uniknąć dużo surowszej kary, która mnie czeka. Kiedy zapytałem, co ma na myśli, odparł, że chodzi o trzymanie się przez całe życie jak najdalej od gór. Już nigdy ich nie zobaczyć – czy nie byłaby to surowsza kara?
A więc nie skoczyłem. Oczywiście stałem się przedmiotem jeszcze większych szyderstw, ale wiedziałem, że ten nauczyciel miał rację: dla mnie było to gorsze niż śmierć. Wspinaczki były całym moim życiem. Tylko z tego powodu studiowałem geologię. Życie w wiecznym oddzieleniu od tego, co mnie pasjonuje, z dręczącym sumieniem – to wydawało mi się sprawiedliwe. Właśnie dlatego postarałem się o tę pracę, dlatego zatrudniłem się jako inżynier na Otwartym Oceanie. Na oceanie jestem tak daleko od gór, jak to możliwe – zakończył z westchnieniem.
Kapitan przez długą chwilę patrzył na niego z osłupieniem, nie wiedząc, co powiedzieć. W końcu doszedł do wniosku, że najlepiej będzie nic nie mówić. Jakby na zawołanie coś na niebie zmusiło go do nagłej zmiany tematu.
– Spójrz jeszcze raz na tę gwiazdę – powiedział z napięciem w głosie.
– O nieba! – wykrzyknął Fan, gdy popatrzył w górę. – Ona się w coś przemienia!
Gwiazda nie była już świetlnym punktem, lecz małym i szybko powiększającym się dyskiem. W mgnieniu oka stała się kulą jarzącą się niebieskim światłem.
Tupot zbliżających się kroków sprawił, że ich oczy skierowały się z powrotem na pokład. Biegł ku nim pierwszy mat.
Kiedy znalazł się w zasięgu ich słuchu, zawołał bez tchu do kapitana:
– Właśnie otrzymaliśmy wiadomość: do Ziemi zbliża się statek obcych! Z naszej pozycji na równiku dobrze go widać! Spójrzcie, jest tam!
Wszyscy trzej podnieśli głowy i zobaczyli, że mała kula dalej się powiększa. Urosła już do wielkości Księżyca.
– Wszystkie stacje przerwały swoje stałe programy i mówią tylko o tym! – trajkotał pierwszy mat. – Ten obiekt zaobserwowano już wcześniej, ale dopiero teraz potwierdzono jego prawdziwą naturę. Nie odpowiada na nasze powitania, a jego trajektoria pokazuje, że napędza go jakaś potężna siła i zmierza wprost na Ziemię! Mówią, że jest już tak duży jak Księżyc! – Mat przyłożył słuchawkę do ucha i uważnie słuchał. Obcy obiekt nie miał już rozmiarów Księżyca; był co najmniej dziesięć razy większy i wydawał się znajdować dużo bliżej Ziemi. Przyciskając mocno palcem słuchawkę, pierwszy mat kontynuował: – Mówią, że się zatrzymał. Jest teraz na orbicie geosynchronicznej trzydzieści pięć tysięcy kilometrów nad Ziemią. Stał się jej geostacjonarnym satelitą.
– Geostacjonarnym satelitą? Mówisz, że będzie wisiał nad nami? – krzyknął kapitan.
– Tak! Nad równikiem, wprost nad nami! – potwierdził mat.
Feng Fan gapił się na ogromną kulę na niebie. Wydawała się prawie przezroczysta, skąpana w tajemniczym niebieskim świetle. Miał dziwne wrażenie, że patrzy na akwarium wypełnione morską wodą. Za każdym razem, gdy wyciągano sondę pobierającą próbki z dna oceanu, czuł się, jakby był świadkiem jakiegoś tajemniczego zjawiska, i wydawało mu się, że za chwilę coś się stanie. Teraz, patrząc w górę, doznawał tego samego uczucia. Zupełnie jakby na powierzchnię wypłynął jakiś zapomniany relikt z niepamiętnych czasów.
– Spójrzcie na ocean! – zawołał kapitan, machnąwszy gwałtownie fajką w stronę rufy. – Co się dzieje z oceanem?
On pierwszy wyzwolił się spod hipnotycznego uroku, który zdawała się rzucać na nich ogromna kula. W miejscu, które wskazywał, ocean zaczął się wyginać w górę jak sinusoida. Ogromna fala piętrzącej się wody szybko rosła. Wyglądało to tak, jakby w oceanie zanurzyła się gigantyczna, chociaż niewidzialna ręka z kosmosu i czerpała z niego wodę.
– To wpływ masy tego statku kosmicznego! Jego grawitacja przyciąga ocean! – krzyknął Feng Fan, zdumiony, że zachował tyle przytomności umysłu, by zrozumieć, co się dzieje. Statek obcych miał prawdopodobnie masę równą masie Księżyca, ale był dziesięć razy bliżej! Na szczęście wszedł na orbitę geosynchroniczną i przyciągał wodę tylko w jednym miejscu. Gdyby się przesuwał, spowodowałby na całym świecie tak wielki przypływ, że spustoszyłby on kontynenty i zniszczył nadbrzeżne miasta.
Ta ogromna fala sięgnęła już nieba, tworząc stożek o spłaszczonym wierzchołku. Od jego powierzchni odbijało się niebieskie światło wiszącego nad nim statku, ale krawędzie płonęły szkarłatnym ogniem zachodzącego, skrytego za nim słońca. Zimne powietrze wokół szczytu