że ojciec stracił życie podczas operacji usuwania asteroid z drogi Ziemi. Wybuch antymaterii wyrzucił kawał asteroidy prosto na kabinę jego jednomiejscowego myśliwca.
– Ta skała leciała z prędkością stu kilometrów na sekundę względem jego samolotu. W momencie uderzenia kabina wyparowała – powiedział marszałek. – Zapewniam cię, że ojciec nawet nie poczuł bólu.
Kiedy Ziemia zaczęła znowu opadać w stronę Słońca, wyjechałem z Kayoko na powierzchnię zobaczyć wiosenną scenerię. Bardzo się zawiedliśmy.
Świat nadal był monochromatycznie szary. Krajobraz pod pochmurnym niebem upstrzony był zamarzniętymi jeziorami wody morskiej, która pozostała po tsunami. Całun pyłu spowijający atmosferę przesłaniał światło słońca i nie pozwalał na wzrost temperatury. Lód, którym skute były oceany i kontynenty, nie stopniał nawet w peryhelium. Słońce pozostawało bladą plamą i wyglądało jak zjawa majacząca za zasłoną pyłu.
Trzy lata później, gdy pył w atmosferze się rozwiał, ludzkość weszła w peryhelium po raz ostatni. Osoby mieszkające na półkuli wschodniej dostąpiły wtedy zaszczytu obejrzenia najszybszego wschodu i zachodu słońca w dziejach Ziemi. Słońce wyskoczyło z morza i prędko przemknęło po niebie. Cienie zmieniały kierunek tak szybko, że wyglądały jak wskazówki sekundowe przesuwające się po tarczach niezliczonych zegarów. Był to najkrótszy dzień, jaki widziała Ziemia; trwał niecałą godzinę.
Gdy słońce zapadło za horyzont i planetę okryła ciemność, poczułem żal. Ten przelotny dzień wydawał się krótkim podsumowaniem liczącej cztery i pół miliarda lat historii Ziemi w Układzie Słonecznym. Miała już tam nie wrócić do końca wszechświata.
– Jest ciemno – powiedziała ze smutkiem Kayoko.
– To będzie najdłuższa noc – odparłem.
Na półkuli wschodniej miała trwać dwadzieścia pięć stuleci. Przeminie sto pokoleń, nim ten kontynent oświetli światło Proximy Centauri. Na półkuli zachodniej zaczął się najdłuższy dzień, ale i tak była to zaledwie chwila w porównaniu z naszą nocą. Po tamtej stronie świata słońce osiągnie szybko zenit, gdzie pozostanie w bezruchu i będzie się stale kurczyć. Po półwieczu trudno je będzie odróżnić od jakiejkolwiek innej gwiazdy.
Zaprojektowana trajektoria Ziemi prowadziła do spotkania z Jowiszem. Plan Komisji Nawigacji zakładał, że piętnaste afelium będzie miało tak eliptyczny kształt, iż podczas peryhelium wejdzie ona na orbitę wokół niego i przemknie obok tej planety na niemal kolizyjnym kursie. Wykorzystując jego niezwykle silne przyciąganie dla zwiększenia przyspieszenia, osiągnie prędkość ucieczki.
Dwa miesiące po wejściu w peryhelium można było oglądać Jowisza gołym okiem. Najpierw był słabo świecącą plamką, która jednak wkrótce się spłaszczyła i przybrała kształt dysku. Po kolejnym miesiącu stał się duży jak księżyc w pełni, rdzawobrązowy, z ledwie widocznym pierścieniem. Wtedy dysze części silników Ziemi, które przez piętnaście lat skierowane były pionowo w górę, zaczęły zmieniać kąt ustawienia. Ostatnie poprawki wprowadzono do kursu Ziemi tuż przed randką z kosmicznym olbrzymem. Jowisz zachodził powoli za horyzont, gdzie pozostał przez następne trzy miesiące. Wprawdzie nie widzieliśmy go, ale wiedzieliśmy, że obie planety zbliżają się do siebie.
Niemal z zaskoczeniem przyjęliśmy wiadomość, że ze wschodniej półkuli znowu widać Jowisza. Mieszkańcy miasta wylegli na powierzchnię, by spojrzeć na niebo. Gdy przechodziłem przez śluzę powietrzną, zobaczyłem, że po piętnastu latach ciągłej pracy silniki Ziemi zostały wyłączone. Znowu ujrzeliśmy gwiazdy. Trwało nasze ostatnie spotkanie z Jowiszem.
Wszyscy zerkali nerwowo na zachodnią część nieba, gdzie zza horyzontu zaczęła się wyłaniać przyćmiona czerwona poświata. Wkrótce zauważyłem, że ma ona wyraźną granicę oddzielającą ją od gwiazd. Tworzyła wielki łuk, który sięgał od jednego do drugiego końca horyzontu. Niebo pod tym powoli wznoszącym się coraz wyżej łukiem zabarwiało się na czerwono, co wyglądało tak, jakby ktoś zaciągał aksamitną kurtynę nad resztą świata. Gdy dotarło do mnie, że to Jowisz, aż się zatoczyłem z wrażenia, a z moich ust wyrwał się stłumiony okrzyk. Wiedziałem, że jest on tysiąc trzysta razy większy od Ziemi, ale dopiero kiedy zobaczyłem go w całej okazałości, naprawdę zdałem sobie sprawę z jego ogromu.
Trudno opisać słowami strach i przygnębienie, które towarzyszyły pojawieniu się tego kolosa. Pewien reporter napisał później: „Nie wiedziałem, czy mam koszmarny sen, czy też cały wszechświat jest koszmarem w wypaczonym umyśle tego bóstwa!”. Pnąc się stale w górę, Jowisz zajął stopniowo połowę nieba. Uzyskaliśmy wtedy niczym niezakłócony widok burz szalejących w otaczających go chmurach, które rozwiewały gazy w atmosferze i tworzyły z nich chaotyczne linie. Wiedziałem, że pod tą grubą powłoką znajdują się wrzące oceany płynnego wodoru i płynnego helu. Ukazała się słynna Wielka Czerwona Plama, antycyklon po setkach tysięcy lat wciąż wiejący na jego powierzchni. Ten wir był tak wielki, że mógłby pochłonąć trzy Ziemie. Teraz Jowisz wypełniał już całe niebo. Ziemia była niczym balon unoszący się na jego wrzącej, czerwonej okrywie chmur. Wielka Czerwona Plama wspięła się na środek nieba i patrzyła stamtąd na nasz świat jak oko cyklopa. Cały krajobraz spowijał całun jego upiornego światła. Nie sposób było uwierzyć, że nasza mała planeta zdoła uciec z pola grawitacyjnego tego olbrzyma. Niewyobrażalne wydawało się nawet to, że może się stać jego satelitą. Byliśmy przekonani, że na pewno runiemy w otchłań piekła ukrytego pod tym bezkresnym oceanem chmur.
Ale obliczenia specjalistów z zakresu nawigacji okazały się bezbłędne i oszałamiające rdzawe niebo przesuwało się obok nas. Po pewnym czasie na zachodnim horyzoncie ukazał się czarny półksiężyc i szybko się rozszerzał, ukazując migoczące gwiazdy. Ziemia uwalniała się z grawitacyjnego uchwytu Jowisza. W tym momencie zawyły syreny, oznajmiając, że przypływ wywołany przez siłę jego przyciągania zalewa ląd. Później powiedziano nam, że ogromne fale, osiągające sto metrów wysokości, przetoczyły się przez wszystkie kontynenty. Biegnąc w stronę bramy miejskiej, rzuciłem ostatnie spojrzenie na Jowisza, który wciąż zajmował połowę nieba. Powłokę chmur gazowego olbrzyma szpeciły wyraźne blizny, które – jak się później dowiedziałem – były śladami pozostawionymi przez siłę grawitacji Ziemi. Nasza planeta wzbiła też wielkie jak góry fale ciekłego helu i wodoru na jego powierzchni. Nabrawszy przyspieszenia pod wpływem potężnej grawitacji Jowisza, gnała w głąb przestrzeni kosmicznej.
Oddalając się od niego, Ziemia osiągnęła prędkość ucieczki. Nie musiała już wracać w pobliże Słońca, gdzie czaiła się śmierć. Tak zaczęła się era wędrówki.
W ciemnoczerwonym cieniu Jowisza, w głębi ziemi, urodził się mój syn.
Rozdział 3
Bunt
Kiedy zostawiliśmy Jowisza za sobą, znowu włączyło się z rykiem dziesięć tysięcy azjatyckich silników Ziemi. Miały pracować pełną mocą przez następnych pięćset lat, nadając planecie coraz większą prędkość. W tym czasie miały zużyć jako paliwo połowę azjatyckich gór.
Ludzkość, uwolniona w końcu od dręczącego ją przez cztery stulecia strachu przed śmiercią, wydała zbiorowy oddech ulgi. Jednak wbrew oczekiwaniom nie oddała się hałaśliwej zabawie, a to, co się stało później, przekraczało wyobraźnię.
Po zakończeniu uroczystego zgromadzenia mieszkańców naszego miasta włożyłem skafander termalny i samotnie wyjechałem na powierzchnię. Znane mi z dzieciństwa góry zostały już zrównane z ziemią przez megakoparki i zostały tylko naga skała i twardy, zamarznięty piach. Ponurą pustkę przecinały jedynie pasma bieli – słone bagna pozostałe po ogromnym tsunami – pokrywające ziemię jak okiem sięgnąć. Miasto, w którym przez lata mieszkali mój ojciec i dziadek, leżało w gruzach. Oświetlone niebieskim blaskiem strumieni plazmy wyrzucanych