Jacek Ostrowski

Zaginiona kronika


Скачать книгу

Zupełnie jakby zapraszała go do środka.

      Spojrzał na zegarek, była dopiero szósta, dwie godziny do spotkania. Może warto tam zajrzeć, tak z zaskoczenia?

      Rozejrzał się po ulicy, pusta, jedynie gdzieś w oddali spacerująca parka, ale oni byli zajęci sobą. Znów spojrzał na rozdarcie w płocie, coraz bardziej go kusiło. Wiedział, że to szaleństwo.

      „A, raz się żyje. Lepiej wcześniej spenetrować to miejsce, niż później mieć jakieś problemy”.

      Bokiem przecisnął się do ogrodu. Dalej nie było wcale łatwiej. Ścieżka okropnie zarośnięta, pokrzywy sięgały dwóch metrów, dziki chmiel zwisał z drzew niczym liany w dżungli, jeszcze tu tylko małp brakowało.

      Mimo to wejście trudno było przegapić. Szerokie, rozwalające się schody z piaskowca, drzwi uchylone, jakby witały gości.

      Jacek chwycił klamkę i pchnął je. Skrzypiąc przeraźliwie zardzewiałymi zawiasami, otworzyły się na oścież, a kiedy wszedł, raptownie się za nim zatrzasnęły.

      Zimny pot zalał mu oczy, dreszcze przemknęły mu po kręgosłupie. Zrobił krok do przodu i poślizgnąwszy się, uderzył głową o ścianę. Nagle wszystko odpłynęło.

      Czuł, jak serce mu łomocze. Jeszcze chwila, a wypadnie mu z piersi.

      W środku panował półmrok, więc trudno było cokolwiek zauważyć. Wyjął pośpiesznie telefon z kieszeni i włączył latarkę. Teraz widział dużo lepiej.

      Nie wierzył swoim oczom. To się mu w głowie nie mieściło. Mimo braku jakichkolwiek zabezpieczeń, mimo uchylonych drzwi i wybitych szyb w oknach wnętrze wcale nie było splądrowane.

      – Ja chyba śnię – wyszeptał.

      Ściany zdobiły stare obrazy w grubych złoconych ramach, umeblowanie stanowiły ciężkie sprzęty, na pewno drogie, z sufitu zwisały wspaniałe kryształowe żyrandole. Jacek poczuł się na chwilę w zupełnie innym świecie.

      Powoli, krok po kroku szedł w głąb domu, oświetlając sobie każdy element wyposażenia. Ten dom był niczym muzeum, zapełniony bezcennymi zabytkami. Jego serce kolekcjonera biło jak oszalałe.

      – Maurycy? – usłyszał nagle za pleców.

      Poczuł, jak znów ze strachu oblewa go pot, i błyskawicznie się odwrócił.

      Przed nim stał przygarbiony starzec. Musiał być bardzo wiekowy. Wzrok przykuwał jego dziwny, można rzec przedpotopowy, strój. Trochę przypominał szatę mnicha, trochę chłopską sukmanę z czasów średniowiecza. Szczególną uwagę Jacek zwrócił na buty mężczyzny. Miały śmieszne, ostre, do góry zakręcone czubki, jak buty Stańczyka, błazna z obrazu Matejki. Starzec był jakby żywcem wyrwany z jakiejś niezmiernie odległej epoki. Jeszcze jedno rzucało się w oczy – krzyż wypalony na prawym policzku.

      Podszedł bliżej do Jacka, spojrzał mu uważnie w twarz.

      – Ty nie jesteś Maurycy. Kim jesteś?

      – Jacek Krawczyk.

      – Co za głupi przydomek. No tak, Maurycy już odszedł. Chodź ze mną.

      Minął Jacka i poszedł w głąb domu.

      Rad nierad udał się za tym dziwnym mężczyzną. Tamten nie wyglądał na kogoś, kogo trzeba by się bać.

      Weszli na pierwsze piętro, minęli jedne drzwi, potem weszli do pokoju.

      Dziwny to był pokój, wszędzie mnóstwo manuskryptów, pełno ich niczym w jakimś muzeum. Leżały na drewnianych regałach, jedne poukładane, inne porozrzucane w wielkim nieładzie.

      Starzec poprowadził go dalej, nieopodal okna stał duży stół, przy nim zydel.

      Jacek ze zdumieniem zobaczył kałamarz i tkwiące w nim prawdziwe gęsie pióro, a obok do połowy wypaloną świecę. To wszystko było jak sen, powrót do przeszłości, i to bezpośrednio do średniowiecza, do pracowni skryby.

      Zadarł głowę, zerknął na sufit, ale próżno tu było szukać żyrandola czy jakiejkolwiek lampy.

      Starzec usiadł na zydlu. Znów spojrzał na Jacka.

      – Maurycy? – spytał ponownie.

      – Nie.

      – No tak, ty nie jesteś Maurycy, ty masz takie głupie imię. Co cię do mnie sprowadza? Kto cię tu przysłał?

      – Nikt mnie nie przysłał. Dzwonił pan do mnie. Miałem oddać panu pańską własność, więc ją przyniosłem.

      Na twarzy starca zagościło bezgraniczne zdumienie.

      – O czym ty mówisz? Nic z tego, co prawisz, nie pojmuję.

      Jacek wyjął z reklamówki sztylet i mu go podał.

      Nieznajomy chwycił go w rękę i jakby zapomniał o przybyszu. Oglądał bardzo uważnie głownię, w końcu wyjął sztylet z pochwy i palcem delikatnie przejechał po ostrzu.

      Podniósł wzrok na Jacka.

      – Zabiłeś go? – spytał.

      – Kogo? Nikogo nie zabiłem.

      Starzec pokręcił głową z niedowierzaniem.

      – On by go dobrowolnie nie oddał. Za dobrze go znam. Musiałeś go zabić. Jak ci się to udało?

      – Jeszcze raz mówię, że nikogo nie zabiłem – odparł Jacek stanowczym tonem, nie kryjąc zdenerwowania. Nie będzie go tu żaden staruszek próbował wkręcić w jakieś zabójstwo.

      Coraz bardziej klął w duchu tę przeklętą transakcję. Ona zaczynała brutalnie wywracać do góry nogami jego dotąd w miarę uporządkowane życie.

      – No to masz pecha! Jeśli go nie zabiłeś, to on zabije ciebie. Musisz uciekać, to może unikniesz paskudnego losu lub zdołasz go odwlec. Uciekaj, i to już! – ostatnie słowa wykrzyczał.

      „Wariat, bredzi jakieś głupoty” – pomyślał Jacek.

      – O czym pan mówi? Kim on jest? Nic z tego nie rozumiem.

      – Co tu rozumieć? To Gracjan, zabójca wysłany z Rzymu, żeby mnie zabić. Wysłał go ten przeklęty Kalist. Niech go piekło pochłonie. On jest na usługach antychrysta.

      – Kim jest Kalist?

      Staruszek znów spojrzał na niego uważnie.

      – Nie wiesz, kim jest Kalist? Niemożliwe, każdy wie, kto zacz. Chyba że jesteś poganin i barbarzyńca.

      Nagle położył palec na ustach.

      – Ciii! Słuchaj!

      Chwilę nasłuchiwał, po czym na powrót wcisnął Jackowi sztylet w dłoń.

      – On tu jest! Uciekaj! Uciekaj stąd, i to jak najdalej. To urodzony zbój. Uciekaj do Płocka. Tam odszukaj ojca Bernarda i powiedz mu, że jesteś ode mnie, że ja cię przysłałem. On ci pomoże. Już, pospiesz się. – Zaczął wypychać go z izby.

      „Pomylony starzec, powinni go zamknąć u czubków” – pomyślał Krawczyk, a głośno rzucił:

      – Nic z tego nie rozumiem. Kim jesteś?

      – Czego nie rozumiesz? Uciekaj, czas nagli! Pamiętaj, odszukaj ojca Bernarda. – Staruszek był coraz bardziej spanikowany. Wciąż rozglądał się nerwowo.

      Jacek, coraz bardziej zdumiony i zupełnie zdezorientowany, ze sztyletem w dłoni stał na środku pokoju.

      Wtedy drzwi wyleciały z zawiasów z hukiem.

      W progu pojawił się postawny mężczyzna w czarnym płaszczu. Długie włosy spływały mu na ramiona. Twarz miał zoraną wielkimi bliznami i te oczy – czarne, hipnotyzujące niczym oczy kobry przed ostatecznym zabójczym atakiem.

      Teraz ostrzeżenia starca