od pięciu lat używała tego samego zapachu. Podobał się Matthew, który nie chciał, żeby zmieniła go na inny, lecz teraz zostało jej tylko kilka kropel na dnie ostatniego flakonu i nagle zapragnęła skropić się czymś, czego Matthew by nie rozpoznał, a może nawet nie polubił. Tania woda kolońska 4711, którą kupiła w drodze do Falmouth, zdecydowanie nie była wystarczająco charakterystyczna, by stać się jej nowym zapachem, więc Robin spacerowała wśród pozłacanych lamp po ogromnym labiryncie ze szkła dymnego, między wyspami kuszących flakonów i oświetlonych zdjęć celebrytów, gdzie każdym małym królestwem rządziły ubrane na czarno syreny oferujące krople perfum i paski testowe.
Zastanawiała się, czy przekonanie, że ich współpracownik Morris nie powinien rościć sobie prawa do całowania wspólniczki agencji, nie jest oznaką zbytniego zarozumialstwa. Czy miałaby coś przeciwko temu, gdyby zazwyczaj powściągliwy Hutchins pocałował ją w policzek? Nie, doszła do wniosku, że nie miałaby nic przeciwko temu, ponieważ znała Andy’ego już od ponad roku, a poza tym Hutchins zachowałby się kulturalnie i ograniczył takie powitanie do krótkiej bliskości dwóch twarzy, zamiast przyciskać usta do jej policzka.
A gdyby chodziło o Barclaya? Nigdy jej nie pocałował, ale niedawno powiedział do niej „ty ofermo”, gdy prowadząc obserwację, niechcący oblała go gorącą kawą, ucieszona na widok ich obiektu – pracownika administracji państwowej, wychodzącego ze znanego burdelu o drugiej w nocy. Wcale nie miała jednak za złe Barclayowi, że nazwał ją ofermą. Rzeczywiście zachowała się jak oferma.
Skręciwszy za róg, znalazła się naprzeciw stoiska Yves Saint Laurent i jej oczy z nagłym zainteresowaniem skupiły się na niebiesko-czarno-srebrnym walcu opatrzonym nazwą Rive Gauche. Nigdy dotąd nie wąchała ulubionych perfum Margot Bamborough.
– To klasyk – powiedziała ekspedientka ze znudzoną miną, patrząc, jak Robin spryskuje świeży pasek testowy perfumami Rive Gauche i go wącha.
Zazwyczaj Robin oceniała perfumy na podstawie tego, jak dobrze naśladują woń znajomych kwiatów albo produktów spożywczych, ale ten zapach nie pochodził z natury. Miał w sobie ducha róży, lecz także coś dziwnie metalicznego. Robin, przyzwyczajona raczej do zapachów zaprzyjaźnionych z owocami i cukierkami, z uśmiechem odłożyła pasek i ruszyła dalej, kręcąc głową.
A więc tak pachniała Margot Bamborough, pomyślała. Perfumy były znacznie bardziej wyszukane niż te, które uwielbiał na niej Matthew, czyli charakteryzująca się naturalną wonią mieszanina fig, świeżości, mleka i zieleni.
Robin skręciła za rogiem i dokładnie naprzeciw siebie zobaczyła stojącą na ladzie buteleczkę z fasetowanego szkła pełną różowego płynu: Flowerbomb, zapach Sarah Shadlock. Robin widywała ją w łazience Sarah i Toma, ilekroć byli u nich z Matthew na kolacji. Od rozstania z Matthew Robin miała mnóstwo czasu, by dojść do wniosku, że gdy jej mąż zmieniał pościel w środku tygodnia, ponieważ „rozlał herbatę” albo „pomyślał, że zrobi to dziś, żeby Robin nie musiała tego robić jutro”, chciał w równej mierze pozbyć się tego intensywnego słodkiego zapachu co bardziej obciążających śladów, które mogły wyciec z używanych z ostrożności kondomów.
– To współczesny klasyk – powiedziała pełna nadziei ekspedientka, która zauważyła, że Robin przygląda się granatowi ze szkła. Robin ze zdawkowym uśmiechem pokręciła głową i odeszła. Teraz jej twarz odbita w szkle dymnym wyglądała po prostu smutno, gdy sięgała po flakony i wąchała paski w ramach pozbawionych radości poszukiwań czegoś, co osłodziłoby jej beznadziejne urodziny. Nagle pożałowała, że zamiast iść na drinka, nie może po prostu wrócić do domu.
– Czego pani szuka? – spytała czarnoskóra dziewczyna o ostro zarysowanych kościach policzkowych, obok której Robin przeszła chwilę wcześniej.
Pięć minut później po krótkiej, rzeczowej wymianie zdań Robin szła z powrotem w stronę Oxford Street, niosąc w torebce prostokątny czarny flakon. Ekspedientka miała wielką moc przekonywania.
– A jeśli chce pani coś zupełnie innego – powiedziała, sięgając po piątą buteleczkę, spryskując pasek odrobiną perfum i machając nim przez moment – proszę spróbować Fracas.
Podała pasek Robin, której nos już płonął wskutek zmasowanego i zróżnicowanego ataku trwającego od półgodziny.
– Seksowny, ale dorosły, rozumie pani? To prawdziwy klasyk.
I wtedy Robin, wciągnąwszy oszałamiającą, przesadnie słodką, oleistą woń tuberozy, dała się uwieść myśli, że w trzydziestym roku życia stanie się kobietą wyrafinowaną, zupełnie inną od tej idiotki, która okazała się zbyt głupia, by zauważyć, że to, co rzekomo kochał jej mąż, i to, co lubił brać do łóżka, było do siebie równie podobne jak figa do granatu ręcznego.
13
Bieżeli tedy ku szczytowi wzgórza
Drożyną stromą, choć marsz był forsowny,
Tam bowiem stała kaplica nieduża,
A nieopodal erem czarowny.
Edmund Spenser
The Faerie Queene
Z perspektywy czasu Strike żałował pierwszego prezentu, jaki dał Robin Ellacott. W przypływie donkiszotowskiej ekstrawagancji kupił drogą zieloną sukienkę, bo uznał, że może jej bezpiecznie podarować tak osobistą rzecz, ponieważ Robin była zaręczona z innym mężczyzną i miał jej już nigdy więcej nie zobaczyć. Włożyła ją dla Strike’a, by wyciągnąć z ekspedientki pewne poufne informacje, i właśnie słowa tej dziewczyny, tak zręcznie wydobyte przez Robin, pomogły rozwiązać sprawę, która rozsławiła nazwisko Strike’a i ocaliła jego agencję przed bankructwem. Na fali euforii i wdzięczności wrócił do tego sklepu i dokonał zakupu, który miał być hojnym gestem pożegnania. Był wtedy przekonany, że nic innego nie odda tego, co chciał powiedzieć Robin, czyli: „Spójrz, ile razem osiągnęliśmy”, „Bez ciebie by mi się nie udało” i (jeśli miał być ze sobą zupełnie szczery) „Wyglądasz w tej sukience zjawiskowo i chciałbym, żebyś wiedziała, że właśnie tak pomyślałem, kiedy cię w niej zobaczyłem”.
Sprawy nie potoczyły się jednak tak, jak Strike oczekiwał, gdyż nie minęła godzina od chwili, w której obdarował Robin zieloną sukienką, a zatrudnił ją na stałe jako swoją asystentkę. Bez wątpienia to właśnie ta sukienka przyczyniła się, przynajmniej częściowo, do głębokiej nieufności, którą Matthew, jej ówczesny narzeczony, okazywał odtąd detektywowi. Co gorsza, z perspektywy Strike’a podarowanie zielonej sukienki niepotrzebnie ustawiło wysoko poprzeczkę dla kolejnych prezentów. Świadomie czy nie, doprowadził jednak później do znacznego obniżenia oczekiwań, gdyż albo zapominał o prezentach dla Robin z okazji urodzin i Bożego Narodzenia, albo wybierał najbardziej oklepane rzeczy, jakie tylko można sobie wyobrazić.
Po wyjściu z pociągu z Amersham w pierwszej napotkanej kwiaciarni kupił orientalne lilie i zaniósł do agencji, by zaczekały tam na Robin do następnego dnia. Wybrał je ze względu na ich wielkość i intensywny zapach. Czuł, że powinien wydać na kwiaty więcej pieniędzy niż na spóźniony bukiet w zeszłym roku, a lilie wyglądały imponująco, świadcząc o tym, że nie szczędził pieniędzy. Róże wywoływały niepożądane skojarzenie z walentynkami, a poza tym prawie cały asortyment kwiaciarni – o wpół do szóstej wieczorem uszczuplony – wyglądał trochę nieświeżo albo niezachwycająco. Lilie były ogromne, a mimo to uspokajająco bezosobowe, posągowe i ciężkie od zapachu, a do tego bezpieczne w swej śmiałości. Pochodziły z klinicznych warunków szklarni, nie miały w sobie romantycznych poszeptów cichego lasu ani niczego z tajemniczego ogrodu: były kwiatami, o których spokojnie mógł powiedzieć, że „ładnie pachną”, i nie musieć bardziej uzasadniać swojego wyboru.
Strike nie mógł wiedzieć, że pierwsze skojarzenie Robin z orientalnymi liliami –