Nie miałem wtedy jednak jeszcze płyt winylowych, więc przyniosłem własny magnetofon i grałem z kaset.
Tak czy inaczej, we wspomnieniach ludzi najbardziej jednak utkwiły imprezy z nieco późniejszego okresu.
Regularnie zacząłem grać dzięki audycji „Kolorszok”, bo to dzięki niej poznałem Piotra Purzyckiego, wyjątkowego człowieka, który w zasadzie stworzył rynek imprez muzycznych w Warszawie. Koncentrował się na techno i muzyce elektronicznej, ale doceniał również hip-hop. (Dodam, że jest to bardzo świetlana postać w moim życiu; nauczyłem się od niego elementarnej solidności). Któregoś razu przyszedł jako gość do audycji, w realizacji której pomagałem Bognie Świątkowskiej, opowiedział o swoich imprezach i ogłosił, że szukają DJ-a. „Tutaj jest!” – zaproponowałem swoją kandydaturę (śmiech). I przez kilka lat grałem później na imprezach w Alfie, Hybrydach czy Stodole, które to imprezy Piotrek organizował.
Mocno pracowaliśmy nad promocją tych wydarzeń oraz nad rozwojem hiphopowej zajawki w mieście. Rozdaliśmy setki tysięcy ulotek, po partyzancku rozwieszaliśmy plakaty w liceach – nie sposób było tego nie zauważyć. Chcieliśmy, żeby w ogóle ktokolwiek tam przyszedł, a już po trzech–czterech imprezach okazało się, że chętnych jest kilka razy więcej, niż klub jest w stanie pomieścić. Z tego okresu bardzo dobrze wspominam Maćka Sienkiewicza, z którym razem graliśmy: ja hip-hop, a on rock, grunge i alternatywę.
Co pojawia się przed twoimi oczami, jak myślisz o złotych latach warszawskich imprez hiphopowych? Z jednej strony niewątpliwie obrosły one kultem, ale z drugiej strony nie da się ukryć, że nieodłącznym elementem tego wszystkiego były również bijatyki.
To były bardzo specyficzne imprezy. Mieszkając w relatywnie dużym mieście, jakim jest Warszawa, wychodząc na ulicę, za każdym razem widzi się nowe twarze. My natomiast skupiliśmy wokół naszych imprez duże grono ludzi – kilkaset, może nawet tysiąc osób – w którym każdy znał się z każdym, bo co tydzień widywali się w tym samym miejscu. Na tym polegała magia Alfy czy Hybryd. Jak później szło się przez centrum, to raz na kwadrans spotykało się kogoś znajomego. Socjologiczny ewenement. Wszyscy młodzi ludzie wiedzieli, co to za imprezy. Jeżeli były bójki, to sporadycznie, bo to nie były wiejskie dyskoteki ze sztachetami. Oczywiście kilka lat później – w Punkcie, Remoncie czy Stodole – było już inaczej, ale pionierskie imprezy wspominam jako imprezy dla setek przyjaciół. Tam stworzyło się środowisko, które dało podwaliny do zbudowania warszawskiej kultury hiphopowej. Do tego doszło jednak niejako przy okazji, bo ja grałem te imprezy po to, żeby po prostu zarobić parę groszy. Muzykę robię z pasji, ale imprezy gram dla pieniędzy.
Gdybyś miał przytoczyć jedno wspomnienie związane z imprezami, byłoby to…
Najróżniejszych historii jest mnóstwo, ale przytoczę może tę, jak na jednej z imprez podeszli do mnie Włodek z Vieniem i zaczęli nawijać do mikrofonów. Przyjrzałem się im i dostrzegłem w nich przekonanie, że to, co robią, robią dokładnie tak, jak powinni. To mi wystarczyło, żeby być pewnym, że warto zainwestować w nich czas oraz wysiłek i wyprodukować im płytę „Skandal”. Wiedziałem, że to właśnie Molesta będzie pierwszym zespołem, dla którego chcę przygotować cały album. Już wtedy bardzo ceniłem takie kino jak „Rejs” czy „Dziewczyny do wzięcia”. Ceniłem je za autentyzm, którego nie uświadczy się w innych filmach. Była w nich ukazana prawda o człowieku. To samo jest dla mnie siłą „Skandalu”. Jak słucha się tego albumu, dotyka się człowieka, a nie widzi się produkt, za który człowiek chciałby uchodzić.
Swoją drogą, podobnie było z Pihem. Pierwszy raz zetknąłem się z nim na festiwalu hiphopowym w Białymstoku, gdzie siedziałem w jury. Gdy usłyszałem, jak nawija, momentalnie chciałem zrobić mu płytę. I zrobiliśmy w 2000 roku „Wielką niewiadomą” JedenSiedem, czyli zespołu, który tworzył z Tymim. Mam różne wady, ale mam też zalety – i jedną z nich jest to, że w mgnieniu oka potrafię wychwycić talent. Molesta, ZIP Skład, Pih, Tede – to wszystko są ludzie, których zobaczyłem i stwierdziłem, że muszę im pomóc, bo mają ogromny potencjał.
Powiedziałeś wcześniej, że regularne imprezy zacząłeś grać dzięki legendarnej audycji „Kolorszok”. Jak doszło do tego, że w pewnym momencie dołączyłeś do Bogny?
Zadzwoniłem do niej po prostu i powiedziałem: „Słuchaj, Bogna, jestem nikim, nie znasz mnie, ale lubię twoją audycję i kolekcjonuję płyty rapowe, które mogłyby ci się przydać. Chętnie bym się z tobą spotkał i pokazał, co mam”. A trzeba wiedzieć, że wtedy płyty nie były dobrem powszechnym. Ja zamawiałem je w takich sklepach jak Helicon przy ulicy Freta – przychodziłem tam, wybierałem z katalogu pozycje, które mnie interesowały, wypisywałem formularz zamówienia, po czym miesiąc później otrzymywałem telefon z informacją, że przesyłka ze Stanów dotarła i mogę ją odebrać. Sugerowałem się albo okładkami, albo pozdrowieniami, które wyczytałem we wkładkach innych płyt i w których wymienianych było mnóstwo wykonawców. Zwykle dobrze trafiałem, bo w ten sposób stałem się chociażby pierwszym w Polsce posiadaczem płyty „Enter the Wu-Tang (36 Chambers)”. Ten album już przyniosłem do „Kolorszoku”, ponieważ po wspomnianym telefonie do Bogny rzeczywiście spotkaliśmy się i okazało się, że nasze zbiory pokrywają się w może dwudziestu procentach, więc można było zrobić z moich płyt użytek. Przyszedłem raz, drugi, trzeci – i tak już przychodziłem co tydzień. Na pierwszym miejscu jednak zawsze była Bogna – ona prowadziła audycje, a ja byłem odpowiedzialny częściowo za selekcję utworów. Kilka razy byłem też realizatorem.
„Kolorszok” był doskonałą rzeczą i warszawska scena wiele mu zawdzięcza. Ja również, bo to dzięki niemu i dzięki imprezom poznałem osoby, które później udzielały się rapowo na moich płytach producenckich.
Nieco później, bo w latach 2001–2002, współprowadziłeś jeszcze audycję „600V gra, Tytus nawija”.
Tytusa poznałem również za pośrednictwem „Kolorszoku”. Audycja – audycją, ale przyjaźniliśmy się już wcześniej i mieliśmy różne wspólne plany. Przez kilka miesięcy prowadziliśmy nawet sklep internetowy Winyle Volta. Obaj odpowiadaliśmy za selekcję tytułów, które sprowadzaliśmy z hurtowni, ale już samą sprzedażą zajmował się Tytus; ja byłem bardziej twarzą tego przedsięwzięcia, ponieważ nie miałem nigdy biznesowych ciągot ani zdolności. Wkrótce w moim życiu pojawiły się jednak pewne komplikacje i zamknęliśmy ten interes, a Tytus postanowił wówczas założyć wytwórnię płytową Asfalt Records, którą to nazwę zresztą wymyśliłem. Żeby jednak nie było, że coś sobie przypisuję – koncepcja artystyczna katalogu była w pełni Tytusa. Nasze wizje były odmienne – on był bardziej ułożony i taki też rap preferował, podczas gdy ja wolałem ten streetowy.
Wspomniałeś o komplikacjach, które się pojawiły w pewnym momencie.
Nie będę tu wchodził w szczegóły, ale na jakiś czas po premierze płyty „V6” musiałem po prostu trochę odizolować się od społeczeństwa. Była to z mojej strony ucieczka przed pewnymi układami – po części związanymi ze środowiskiem rapowym, ale z innych powodów niż artystyczne. Później podobne sytuacje już nigdy się nie wydarzyły, co nie zmienia faktu, że potrzebowałem dłuższej chwili, zanim doszedłem do siebie. W tamtych dniach spędzałem więcej czasu poza Warszawą, przestałem grać imprezy, przestałem angażować się w nagrania… Odsunąłem się od środowiska i od sceny, żeby się zresetować. Ta przerwa trwała mniej więcej dwa lata. W tym czasie bardzo też ewoluowałem muzycznie, czego następstwem były płyty „600°C” oraz „Style. Operacja: zrób to głośniej”.
Do tej ewolucji, która objawiła się na wspomnianych albumach z 2003 i 2004 roku, jeszcze przejdziemy, ale póki co przyjrzyjmy się twojej bodaj najbardziej kultowej płycie producenckiej, czyli „Produkcji – Hip-Hop”. Naszła mnie bowiem refleksja, że po tym, jak zarysowaliśmy twój background rodzinny, łatwiej jest zrozumieć, jak udało ci się dogadać zarówno z raperami z Jasnej, jak i z