Miałem już podpisany kontrakt na płytę, ale Wini wiedział, że koncerty się skończyły i że potrzebuję trochę siana, więc pomógł mi stanąć na nogi.
Zanim „Historia po pewnej historii” fajnie zażarła, wydałeś jeszcze trzy EP-ki: „Wspomnienia z domu umarłych” z Matkiem w 2008 roku oraz „EP ci w D” z Brusem i pierwszy BonSoul dwa lata później. Tę pierwszą płytę mocno katowałem jako czternastolatek, ale co do zasady odzew wśród słuchaczy był raczej nieduży. Jak rapowałeś w „Rok później” na „Historii…”: „Dałem dwie dobre EP-ki, tamten rok miał być moim / Ale nie był (…)”.
Tak, były tylko jakieś internetowe propsy. Premiery undergroundowych wydawnictw wyglądały wtedy w ten sposób, że jak miało się gotową płytę, to wrzucało się ją na Sendspace’a, wklejało link na forum Ślizgu – i było po premierze. Cieszyłem się jednak, gdy odzywali się do mnie podziemni gracze, których wcześniej słuchałem, a po tych EP-kach normalnie mogłem z nimi pogadać. Prawdziwego rozpędu nabrałem dopiero po „Historii…” i po Młodych Wilkach. Pamiętam, jak z Oruem kiedyś gadaliśmy, że jak na profilu Bonson/Matek na MySpace’ie przebijemy pięć tysięcy obserwujących, to będzie kozak. Miesiąc po premierze „Historii…” było już dwadzieścia dziewięć tysięcy.
„Wspomnienia z domu umarłych” to był dość dziwny materiał. Wszystko przez to, że dużo czasu spędzaliśmy wówczas z Jimsonem, który dopiero co wydał „Gorączkę w parku igieł”; dostałem ją zresztą od niego na osiemnastkę. Nasiąknąłem tym klimatem, zacząłem czytać jakieś strony o seryjnych mordercach i pomyślałem, że to fajny koncept na debiutancką EP-kę (śmiech). Nie miałem wtedy jeszcze producenta, ale w końcu na jakimś melanżu Orzeu poznał mnie z Matkiem. Chwilę pogadaliśmy, lufa – i decyzja, że robimy projekt. Do dziś się przyjaźnimy.
Swoją drogą, Oruowi bardzo dużo zawdzięczam.
Często podkreślasz jego zasługi dla twojego rozwoju.
Zgadza się. Wziął mnie pod skrzydła, wiele mi pokazał i niejedne drzwi przede mną otworzył. Starał się mnie prostować, ogarnąć życiowo…
Jak nawinąłeś w kawałku „Mówią mi”: „Orzeu mówił, że mam talent, ale mam nasrane we łbie”.
Byłem w gorącej wodzie kąpany i miałem swoje różne dziwne fazy, przez co Radek często musiał może nie tyle stawać w mojej obronie, co tłumaczyć coś komuś za mnie. Albo musiał mi tłumaczyć czy za ucho wytargać, bo coś znowu wymyśliłem. Pamiętam, jak mnie do domu zaniósł po tym, jak pijany na mieście dostałem w gębę. Szedłem chyba do studia i po drodze czterech gości z rzędu poprosiło mnie o papierosa. Trzem dałem, a czwartemu wyjebałem kebaba, którego akurat jadł (śmiech). Radek z Matkiem zbierali mnie później z podłogi.
Ponadto Orzeu przez długi czas jeździł ze mną na koncerty jako hypeman (ja tak samo byłem hypemanem na jego występach). U niego w studiu nagrałem cztery płyty… Był jednym z ojców mojego sukcesu. Nigdy mu tego nie zapomnę.
Co to były za dziwne fazy, o których wspomniałeś? Tym, co po czasie najbardziej mnie uderzyło w „Historii…”, był fakt, że byłeś tam kolesiem ledwo po maturze, a miałem wrażenie, jakby mówił do mnie gość przynajmniej o sześć–osiem lat starszy.
No, intensywnie żeśmy żyli i tańcowali. Jak nawinąłem w „Ich już nie ma”: „Narkotyki niszczą ludzi, ale tworzą legendy”. Większość tych dziwnych faz i dziwnych przygód była związana z używkami. Wtedy czasami tego nie zauważałem, a jak ktoś mi zwrócił uwagę, to słyszał ode mnie: „Co ty pierdolisz za głupoty, nic się przecież takiego nie dzieje!”. W pewnym momencie jednak taki tryb życia zaczął mnie po prostu przerastać i doprowadził do stanów lękowych, depresyjnych. Gdy się ciągnie melanż przez tydzień czy dwa, nie tylko na wódzie, po czym budzi się nagle na kacu, jak wszystko z człowieka schodzi, jest bardzo, bardzo ciężko. Nadal jednak stoję murem za swoimi wersami. Mentalnie zresztą wciąż mam dwadzieścia lat; nie dopuszczam do siebie myśli, że już tyle czasu minęło.
Kiedy się zorientowałeś, że już trochę za dużo i postanowiłeś przystopować?
Po śmierci Orua. To mnie w środku zabiło. Nie dość, że na dłuższy czas zamknąłem się wtedy w domu, to w ogóle nie miałem ochoty patrzeć ani na alkohol, ani na jakiekolwiek wyjścia… To był bardzo smutny czas, ale kilka miesięcy później było już dużo lepiej, ponieważ narodziła się moja pierwsza córka. Nina przyszła na świat osiemnastego grudnia, dwa dni po Orle. Mamy z żoną teorię, że Radek czuwa nad nią. Jak wyjeżdżałem na koncert i Iza zostawała sama z małą w domu, śnił jej się Orzeu. Jak byłem w domu, to ani razu.
Gdy zostałem ojcem, nie było mowy o żadnych melanżach, tylko zajmowałem się Niną i muzyką. Wyprowadziliśmy się z kawalerki, po „Lepiej nie pytać” [wydana w 2015 roku druga płyta BonSoul – przyp. red.] wróciłem na tory koncertowe… Dużo rzeczy zaczęło się układać, moje życie się unormowało, ale potem się okazało, że nie trzeba się odcinać i można wrócić do dawnego trybu – choć wiadomo, że bez przesady. Niby to wymówka, ale ja po prostu lubię pojechać na koncert i napić się z fanem, z tym że od pewnego czasu już tylko po tym, jak zejdę ze sceny, bo już się swoje nasłuchałem. Kiedyś piłem z jakimś gościem przed występem, wyszedłem na scenę pijany, a ten typ był na mnie obrażony, że przyszedł na koncert, a artysta nietrzeźwy. Gościu, przecież to z tobą piłem (śmiech)!
Oprócz Orua na pewno Matek jest dla ciebie ważną rapowo postacią. Ktoś jeszcze cię popchnął do przodu, pomógł ci?…
Jeszcze zanim poznałem Orua, skumałem się z ekipą Aspekt, w której rapowali Genzo oraz Demo. Chodziłem wtedy do gimnazjum, chłopaki byli sporo starsi, ale mimo to mnie przygarnęli i razem sobie amatorsko rapowaliśmy przez kilka lat. Mam ich w pamięci, bo wynieśli mnie trochę dalej.
Bardzo dużo pomógł mi też Wini. Poznałem się z nim na jakimś koncercie po „Historii…”. Niedługo później zadzwonił do mnie i zaproponował, żebym nagrał z Matkiem kawałek do serii „Wyskocz do tego” [„Numer nieznany” – przyp. red.]. W międzyczasie parę razy zaprosił mnie do studia, żeby wspólnie porobić muzykę. Okazało się, że dogadujemy się na tyle dobrze, że podpisałem kontrakt ze Stopro. Ogólnie zresztą zawsze miałem na swojej drodze dużo szczęścia do ludzi; zawsze ktoś wyciągał do mnie pomocną dłoń, kiedy jej potrzebowałem.
Powiedziałeś, że rapowałeś już w gimnazjum. Jak w ogóle wspominasz szkołę? W „Mówią mi” nawinąłeś: „Nauczyciele mówili mi: głąbie, robili zakłady, że skończę / W rynsztoku albo w sądzie, albo skończę przy dworcu”.
W liceum to mnie prawie w ogóle nie było. Po pierwszych trzech miesiącach już wylądowałem na dywaniku u dyrektora, gdzie musiałem podpisać jakiś papier, zgodnie z którym nie mogłem opuścić więcej niż dziesięć godzin lekcyjnych w miesiącu (śmiech). Na szczęście moja wychowawczyni – pomimo że była matematyczką, a ja byłem tuman z matematyki – lubiła mnie. Również kilku innych nauczycieli mnie lubiło jako człowieka po prostu. Klasyka: zdolny, ale leń. Maturę jednak zdałem tak, że wszyscy oczy przecierali ze zdumienia. Bez żadnej nauki z polskiego miałem siedemdziesiąt procent z pisemnego i dziewięćdziesiąt dwa procent z ustnego, a z angielskiego osiemdziesiąt dziewięć procent.
W tych wersach, które przytoczyłeś, chodziło bardziej o stereotypowe postrzeganie takiego typka jak ja, który nosił spodnie o kilka rozmiarów za duże i słuchał rapu. Pod tym względem niekoniecznie pasowałem do otoczenia, ale poza tym szkołę wspominam całkiem spoko.
Z czego w takim razie wynikały wspomniane absencje?
Nie lubiłem po prostu chodzić do szkoły, nudziłem się tam. Miałem fajniejsze rzeczy do roboty z TKZetorem. Wychodziliśmy na papierosa i po chwili decyzja: „Dobra, zawijamy się!” – i jechaliśmy do studia nagrywać