Jacek Baliński

To nie jest hip-hop. Rozmowy III


Скачать книгу

co ukrywać, że mocno odbiegam od statystycznego człowieka mijanego na ulicy, więc nie dziwię się, że ktoś zwraca uwagę chociażby na moją wydziaraną twarz. Nie czuję jednak spojrzeń na sobie; może tylko trochę na początku tak było.

      Taka zabawna anegdotka. Lato, 2019 rok. Pofarbowałem sobie włosy na zielono – taki odpał na wakacje. (Twarz już miałem wytatuowaną). Mówię do Izy, że idę do sklepu. I czapkę wziąłem. A ona pyta: „Po co bierzesz czapkę?”. Ja: „A, wiesz… Zielone włosy…”. „OK, ale to rozumiem, że wstydzisz się tego, że masz zielone włosy, tak? A widzisz, jak ty wyglądasz?” (śmiech).

      Zdaję sobie sprawę, że dla niektórych mój wygląd może być szokujący, ale nigdy nie spotkałem się z negatywnym nastawieniem na ulicy. W twarz nigdy nic mi nikt nie powiedział; co innego w internecie. Wiadomo, ludzie patrzą i będą patrzeć, ale ciekawe jest to, że ludzie bardzo zaawansowani wiekowo odbierają mnie o wiele pozytywniej niż ci w przedziale wiekowym czterdzieści–pięćdziesiąt pięć. Tym to najlepiej, jak bym pokazał test na HIV, żeby mogli stanąć obok mnie w kolejce.

      Nawiasem mówiąc, Nina kiedyś powiedziała, że będzie miała tylko jeden tatuaż. Na czole. I co ja jej mogę powiedzieć? Nic nie powiem (śmiech).

      Jak podrosła, musiałeś jej tłumaczyć, dlaczego tatuś jest taki pomazany?

      Nie, dla niej to jest normalne. Ona nie pamięta czasów, kiedy nie miałem tatuaży na twarzy. Świetne jest to, że dzięki temu nie ocenia ludzi przez pryzmat wyglądu. Niny w ogóle nie szokuje, że każdy jest inny i inaczej wygląda. Nieistotne, czy ja mam tatuaże na twarzy, czy ktoś ma sztuczną nogę. Pod koniec któregoś półrocza w przedszkolu dostaliśmy podsumowanie, jakie dzieci robią postępy. Wyszło na to, że tolerancja u niej jest dziesięć na dziesięć. Nina nie postrzega ułomności czy niepełnosprawności jako czegoś złego. Gorzej jest z Tolą, bo co rano jak wstanie, to bierze markery, robi sobie pieczątki na twarzy i nie pozwala sobie tego zmyć (śmiech).

      Temat tatuaży jest tematem-kliszą, ale jednak jest to spora część ciebie, więc nie sposób tego wątku pominąć.

      Pierwszy tatuaż zrobił mi kolega pod koniec gimnazjum. Miał maszynkę i wytatuował mi napis na brzuchu. Potem zaczęliśmy pracować nad kolejnym, ale w międzyczasie jego mama znalazła tę maszynkę i wyrzuciła, przez co przez parę lat bujałem się z niedokończonym tatuażem. Po latach kolega ten założył salon tatuażu w Poznaniu i wielokrotnie u niego bywałem. Całe ręce zrobiłem dość szybko. Twarz i głowę pokryłem tatuażami w rok i nie miałem z tym problemu. Jakbym miał czekać pół roku na termin, to by mi się nie chciało, ale stety-niestety mam łatwy dostęp do różnych salonów. Czasami to się dzieje nawet na trasie. Jadę gdzieś na koncert i ktoś z jakiegoś salonu pisze: „O, jesteś tu w mieście? To wpadaj wcześniej do nas, zrobimy ci coś!”. No to sru! Fajne to i miłe. Tylko konsekwencje są, jakie są (śmiech).

      To uzależnienie? Na zasadzie, że jak zapraszają, to nie przepuścisz okazji?

      Nie, to nie tak. U mnie z tatuażami jest jak z rapem – to przychodzi falami. Ostatni zrobiłem ponad pół roku przed tą rozmową i nie miałem żadnego ciśnienia na nowe. Kiedy jednak już pójdę do salonu, to pójdę też za tydzień i za dwa, i będę chodził cały w strupach, obolały, tusz się będzie ze mnie lał. Tatuaże to moja zajawka, tylko nie wiem, jak to się stało, że ja twarz wytatuowałem (śmiech). Chociaż… Wiem! Przez Kevina Gatesa. Kolega puścił mi jakiś jego klip, spojrzałem na jego twarz, na której ma dwa tatuaże i powiedziałem: „O, takie se zrobię!”. I se zrobiłem dwa, a potem już poszło. Iza z kolei, kiedy sama jeszcze nie miała tatuaży, nie zgadzała się na tatuaże na dłoniach. W końcu pozwoliła, żebym zrobił na jednym palcu. I zrobiłem Minionka, drugiego dnia w tajemnicy zrobiłem kolejnego, a na trzeci już całe dłonie miałem gotowe. Sam natomiast mówiłem: „Szyi nigdy nie ruszę!”. Minął tydzień i szyja była zrobiona (śmiech). Z twarzą później to samo. Fala. To moja skłonność do przesady. Tak mam ze wszystkim.

      Wracamy na chwilę do rapu. To, co mnie zaskoczyło w trakcie researchu, to fakt, że w jakimś wywiadzie z 2016 roku powiedziałeś, że rap nie jest twoim głównym źródłem utrzymania.

      To się zmieniło, bo przez kilka lat stawki koncertowe poszły mocno w górę. W okolicach „Znanego i lubianego” rzeczywiście jednak rap nie był moim głównym źródłem zarobków, bo płyty niby jakoś szły, ale nie tak jak „Postanawia umrzeć”. Po odjęciu podatków, marży Empiku i działki wytwórni, w pierwszym rozliczeniu dostałem dziesięć tysięcy złotych, więc dwa razy pobalowałem i było po pieniądzach. Za koncert brałem wtedy półtora czy dwa koła, dzieliłem się z DJ-em, a wracając do domu, czasem przywoziłem wszystkiego sześćset złotych. Byłbym wtedy wariatem, chcąc utrzymać się z muzyki. Teraz robimy już większe trasy, które w dodatku są dochodowe, więc mogę powiedzieć, że na tym etapie rap jest zupełnie niezłym źródłem utrzymania, a mógłby być jeszcze lepszym – i pewnie będzie.

      Mówisz, że teraz jest OK i że będzie jeszcze lepiej – a pewnie byłoby i teraz, gdybyś podążał za trendami. Te jednak nigdy cię nie interesowały.

      Prawdopodobnie byłbym dzisiaj gdzie indziej, gdybym po „Historii…” wykonał kilka ruchów, na które mnie namawiano. Zawsze jednak starałem się kierować pewnymi zasadami. Nawet jeśli liczby czy kwoty dobrze wyglądały, to w pewnym momencie zapalała się czerwona lampka pod tytułem: „To będzie przypałowe i nie będziemy mogli z Matkiem spojrzeć w lustro”. Potem, patrząc na innych, zastanawiałem się, że może jednak, kurwa, trzeba było brać, co dawali. A może jednak wcale nie trzeba było (śmiech). Dobrze jest tak, jak jest.

      Śmieję się, że BonSoul jest bardzo bezpiecznym projektem, bo jak przegnę z jakimś solowym odchyłem, to mogę szybko z Piotrkiem nagrać nowy materiał i z powrotem wszyscy będą nas kochać. Trochę tak było przy „Znanym i lubianym”, która to płyta była w połowie newschoolowa i w połowie trueschoolowa. Ludzie dziwnie ją przyjęli, trochę pokręcili nosem, lecz rok później wyszedł BonSoul [„Lepiej nie wnikać” – przyp. red.] i ponownie byłem na piedestale. Robię to, na co mam ochotę. Na „Królu złotym” chciałem pośpiewać – i tak zrobiłem. Nie oglądałem się na to, czy komuś się to spodoba, czy nie. Poza tym – czy zaśpiewam, czy zarapuję na poczwórnych, tekstowo to cały czas jestem ja.

      Kolejna kwestia jest taka, że mam wrażenie, że ty zawsze traktowałeś rap poważnie. Rozumienie tego, co to znaczy: traktować rap poważnie, pewnie ewoluowało, ale koniec końców nie jest to dla ciebie jakaś tam głupotka.

      Tak, bo rap to moja miłość. Traktuję go poważnie, co w wielu momentach było zresztą moim przekleństwem. Widząc, co się dzieje z tą muzyką, stałem się bardzo sfrustrowany. Zbyt emocjonalnie reagowałem na to, że rap nie idzie w takim kierunku, w jakim bym sobie życzył. Było mi zwyczajnie przykro, że ludzie zaczynają sobie robić z rapu jaja. Po czasie zrozumiałem jednak, że to walka z wiatrakami i nic z tym nie zrobię. Zamiast skupiać się na własnej twórczości, traciłem siły na użalanie się nad tym, co robią inni. Słychać to w moich numerach z tamtego okresu.

      Przyznam, że w pewnym momencie przestałem śledzić twoje poczynania właśnie z tego powodu. OK, nie lubisz tego, nie lubisz tamtego, to i tamto ci się nie podoba, ale co mnie to obchodzi? W zasadzie nic.

      Zgadza się – i w końcu do mnie dotarło, że nie dość, że siebie tym męczę, to męczę też słuchaczy. Przestałem żyć rapowym życiem innych, a zacząłem swoim i czuję się z tym o wiele lepiej – bo ile można się szarpać?… Można mieć swoje zdanie, można się z czymś nie zgadzać, ale głupio tak czas cały z pięściami na wszystkich lecieć. Choć tak to akurat było chyba tylko w trakcie pierwszej trasy – jak ktoś nam nadepnął na odcisk, to od razu dochodziło do kłótni. Z ważącym wtedy sto dwadzieścia kilogramów Matkiem i stukilogramowym Oruem byliśmy nie do ruszenia (śmiech).

      Z rapem zatem jesteś