przejść przez dość burzliwe nastoletnie czasy. Wszystkie te wspomnienia wróciły do mnie ze zdwojoną siłą, gdy – szykując się już do wywiadu – włączyłem po raz pierwszy od pewnie dziesięciu lat „EP+”, który to album jest dla mnie chyba nawet ważniejszy niż wcześniej wymienione. W trakcie zwrotki Eldoki w kawałku „CHCWD” literalnie zacząłem płakać. Wiadomo, muzyka oddziałuje na emocje, każdy ma czasem ciarki, słuchając tego czy innego utworu, ale w tym przypadku po prostu się rozpłakałem. W ułamek sekundy wylądowałem ponownie w 2008 roku, gdy jako zagubiony, zaburzony czternastolatek znajdowałem oparcie w tym, o czym rapował Leszek Kaźmierczak. To było tak silne przeżycie, że postanowiłem się nim podzielić z tobą, czytelniku, w tym miejscu. Nie będę przecież tłumaczył, dlaczego zaprosiłem Eldo do książki, bo to się rozumie samo przez się. Niewielu tak wyrazistych, niezłomnych i doskonałych tekściarzy widziała polska scena.
Jak: Nie będę ukrywał, że nie wiedziałem, czego mam się spodziewać po tym spotkaniu. Nasza korespondencja mailowa była – miałem wrażenie – zdawkowa i oschła. Czułem też, że jak nie złapiemy od razu wspólnego języka, już po półtorej godziny podamy sobie ręce na pożegnanie. Jak bzdurne były moje obawy, dowodzi fakt, że artysta przyszedł do mnie o trzynastej, a wyszedł o dwudziestej drugiej. Na wejściu zaczęliśmy rozmawiać o graffiti. Chciałem wręczyć Eldoce dwa numery magazynu, który przed laty wydawałem, na co usłyszałem, że… już je ma. Tego jeszcze nie grali! Rozsiedliśmy się na leżakach na loggii, by odbyć rozmowę, która była cudownie hiphopowa. Do czasu jednak; gdy zaczął padać deszcz, wróciliśmy do środka, gdzie raper podzielił się ze mną tyloma rozbrajająco szczerymi i dojmująco osobistymi historiami, że – podobnie jak tydzień wcześniej podczas researchu – rozpłakałem się. Również po raz pierwszy w życiu w takiej sytuacji. Prawdę mówiąc, nie potrafię do końca oddać w tak skrótowej formie, jak istotna okazała się dla mnie ta rozmowa. Jestem szalenie wdzięczny Eldoce za zaufanie, jakim mnie obdarzył. Dziękuję też za podpisanie płyt.
Research, prowadzenie, transkrypcja, redakcja: Jacek Baliński
26 czerwca 2020
Czekaj sekundkę… OK, włączyłem nagrywanie.
No, więc jestem bardzo subkulturowy i bardzo lubię hip-hop, który zaczął do mnie docierać dzięki kolegom z osiedla Groty. Tam mieszkali ludzie o nieco wyższym statusie materialnym, stąd na początku lat dziewięćdziesiątych w niektórych domach były już satelity. Jeden z kumpli zapraszał nas do siebie i przypadkiem w kablówce zobaczyliśmy prowadzone przez Ed Lovera i Doctora Dré „Yo! MTV Raps”. Wtedy jeszcze nie zajarałem się tak mocno hip-hopem, ale ten program na pewno w dużej mierze przyczynił się do tego, że w wieku dwunastu–trzynastu lat już dobrze znałem angielski. W podstawówce miałem tylko rosyjski, ale angielski znał mój ojciec – jako że był cybernetykiem i pułkownikiem wojskowym – i wiedział, że prędzej czy później znajomość tego języka będzie dla mnie przydatna. Rodzice zatrudnili więc pewną studentkę, żeby mnie uczyła – a że dodatkowo była ładna, to uczyłem się chętnie. Puszczała mi kasety VHS z nagraniami z angielskiej i amerykańskiej telewizji.
Mój tata pracował w Wojskowej Akademii Technicznej, gdzie funkcjonowała NASK [Naukowa i Akademicka Sieć Komputerowa – przyp. red.]. To był mój pierwszy kontakt z internetem. Jedną ze stron, które mnie pochłonęły, było ohhla.com, czyli The Original Hip-Hop Lyrics Archive – były tam chyba wszystkie teksty rapowe, jakie kiedykolwiek napisano! Chodziłem do ojca do pracy i zużywałem cały tusz do drukarki. Mega mi się te teksty podobały; były totalnie świeże, zupełnie odmienne niż te znane z innych gatunków muzyki.
Moją największą zajawką hiphopową był jednak na początku breakdance, choć w połowie lat dziewięćdziesiątych w Warszawie nie było zbyt wielu b-boyów. Byli skejci czy grafficiarze, ale ja chciałem tańczyć. W „Sztandarze młodych” na pierwszych stronach był rysunkowy samouczek breakdance. W końcu do Warszawy przyjechał koleś z Top Toysów – Kwiatek, który nas wszystkich uczył. Byłem w jednej z pierwszych stołecznych ekip breakowych Strona B razem z Kwiatkiem właśnie, Myszą, DJ-em Spikem, Cybem i Bożkiem. Spotykaliśmy się na treningi w kinie Grunwald. W 1997 roku byliśmy nawet na mistrzostwach Polski.
Twoja przygoda z breakdancem nie trwała zbyt długo, ale po takich utworach jak „Dany Drumz gra funk” z płyty „27” czy „Jam” z „Zapisków z 1001 nocy” można wywnioskować, że środowisko bboyowe nadal jest ci bliskie.
To prawda, znam wielu ludzi z tego świata; to bardzo hiphopowe głowy. Przez lata jeździłem na różne imprezy. Jak chłopaki z ekipy Polskee Flavour wygrali w 2014 roku europejskie eliminacje do Freestyle Session, to zwyczajnie wsiadłem w samolot i poleciałem do Los Angeles kibicować im na finałach.
W internecie jest dostępne nagranie z 1998 roku, na którym widać, jak tańczę breaka na zawodach w Rivierze Remont. Miałem na sobie dres Adidasa – sześćset pięćdziesiąt złotych musiałem na niego wydać! Marzyłem o nim i kupiłem go za pieniądze z pierwszej pracy. W wakacje poszedłem do jakiejś firmy reklamowej i sklejałem na akord opakowania papierosów.
Tak czy inaczej, byłem zafascynowany b-boyingiem, ale po tym, jak w 1996 roku poszedłem do Sali Kongresowej na koncert The Praxis z Billem Laswellem, z którymi razem zagrali DJ Disk i Mix Master Mike [występ odbył się w ramach Warsaw Summer Jazz Days – przyp. red.], coraz bardziej zacząłem skłaniać się ku muzyce. Rok później w maju na imprezie Rap Day, na której zagrało Run DMC, zajarałem się polskim rapem. Występowały tam między innymi takie zespoły jak 2CW, Edytoriał, Mistic Molesta czy TPWC, ale oszalałem dopiero na koncercie 3H. Stałem na widowni w opcji: „Ja tam muszę być!”. Zrozumiałem, że to nie b-boying i nie graffiti, tylko rap jest tym, czym chcę się zajmować. Na dodatek Edytoriał to chłopaki ode mnie z podwórka, więc skumałem się z nimi i na koncercie promocyjnym „Smak B.E.A.T. Records” w Remoncie pierwszy raz wystąpiłem na scenie.
Miałeś wtedy już coś, co mógłbyś zaprezentować?
Nie. Na bezczelnego zapytałem po prostu chłopaków, czy mogę dopisać zwrotkę do ich kawałka „Teksty, wersy zwrotki i słowa”, żeby móc z nimi zagrać. Zgodzili się.
Pierwsze numery robiłem z kolegą z podwórka, przewieszając mikrofon przez lampę i nagrywając do „jamnika”. Kolega niestety zaraz po maturze zginął w wypadku samochodowym [Eldo wspomina go w utworze „Są rzeczy, których chciałbym nie pamiętać” na płycie „27” – przyp. red.]. W pewnym momencie doszliśmy do wniosku z Juzkiem, że fajnie się dogadujemy i że powinniśmy założyć zespół. W wyniku tego w 1998 roku powstał Firmus – nie pamiętam już genezy tej nazwy – który później przemianowaliśmy na Grammatik.
Na Bemowie mieliśmy też wspólną ekipę Komplet, w skład której – oprócz nas – wchodziły grupy Maesto i wspomniany Edytoriał. Ten twór szybko się rozpadł po tym, jak Grammatik zaczął odnosić pierwsze sukcesy. Już wcześniej dochodziło jednak do konfliktów, chociażby przez to, że rozpoczęliśmy współpracę z NOONem, który mieszkał na sąsiednich Jelonkach i który był postrzegany jako ktoś nie od nas. Rap potrafił być strasznie dogmatyczny. Obowiązywała na przykład reguła, że nie możemy naciągać czapek na uszy, bo Mokotów tak nosi. Dlaczego niby nie można tak założyć czapki – a zwłaszcza czemu ja nie mogę (śmiech)? Bzdura!
Tak czy inaczej, to były fantastyczne czasy i naprawdę dużo zawdzięczam chłopakom z Edytoriału. Zeke (czyli Pyskaty) był wówczas wyróżniającym się pod względem technicznym raperem, podczas gdy cała scena była mocno hardcore’owa.Ja natomiast wywodziłem się z normalnego domu i nie byłem ulicznikiem. Jako Komplet od razu założyliśmy, że w opozycji do „ciemnej strony” chcemy być tą „jasną”; że chcemy być polską wersją Native Tongues. Nigdy jednak nie rozumiałem, dlaczego to automatycznie oznaczało, że musimy być skonfliktowani z ulicznymi raperami. W Stanach czegoś takiego nie było: Q-Tip wyprodukował