Jacek Baliński

To nie jest hip-hop. Rozmowy III


Скачать книгу

Spełnieniem marzeń jest dla mnie, że moja piosenka została wykonana na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu, który uznaję za jeden z najwyższych leveli artystycznych w Polsce. To niewiarygodna nobilitacja i niesamowita ewolucja Leszka, który zaczynał od nagrywania kawałków w pokoju kolegi. Nie sądziłem, że to się uda. Nie jest dla mnie istotne, ile osób zobaczy wykonanie z PPA – jeżeli w moim mniemaniu kryterium artystyczne jest spełnione, to dla mnie nie ma większej satysfakcji. Żadne pieniądze mi tego nie dadzą.

      Podejrzewam, że podobnie spełniony artystycznie czułeś się, występując w „Przypadku Klary” we wrocławskim Teatrze Polskim. Wspominałeś, że brałeś udział w tych spektaklach w latach 2003–2007. Była to jedna z pierwszych okazji, żeby od rapowania wyjść gdzieś dalej. Jak sam przyznałeś, jesteś bardzo subkulturowy, nagrałeś kilka stricte hiphopowych płyt i widać, że spełniasz się w takiej formie, ale z drugiej strony od zawsze miałeś ciągotki do tego, żeby zaistnieć na innych polach – nawet gdy, jak rapowałeś w „Sposobach” na płycie „3” Grammatika, [Wojciech] Mann się śmiał, że teatr zaprosił cię na scenę.

      Wykraczanie poza rzeczywistość subkulturową nie jest może koniecznością, ale wiedziałem, że nawet jeśli ja tego nie zrobię, to powinno to zrobić wielu innych raperów, ponieważ uważam, że z polskiego hip-hopu wyszła grupa zdolnych tekściarzy.

      Do Wrocławia jeździłem z Deną, bo Juzek nie chciał w to wejść; uznał, że nie nadaje się do teatru. Zresztą już przy „Światłach…” się okazywało, że sztuka to nie jest jego rzeczywistość. On nie powinien być twórcą, a wydawcą, menedżerem, człowiekiem okołomuzycznym. Tak czy inaczej, kocham go jak brata i łączy nas cała masa przepięknych wspomnień.

      Wracając do teatru – zadzwonił do mnie reżyser Paweł Miśkiewicz i powiedział, że usłyszał w radiu „Każdy ma chwile” i że chciałby nas zaangażować do swojej sztuki „Przypadek Klary”. Odparłem, że w porządku, tylko najpierw muszę zobaczyć tę sztukę, ponieważ w ciemno się nie zdecyduję. Przeczytałem ten dramat, wszystko się tam zgadzało, przyjechałem obejrzeć próbę – i się dogadaliśmy. Skończyło się tym, że wykonywaliśmy na żywo trzy kawałki ze „Świateł…”, które pasowały tematycznie do spektaklu, a do tego graliśmy w dwóch scenach. W jednej miałem przygotowany tekst, a w drugiej wraz z Kingą Preis improwizowaliśmy.

      Przez pierwsze dwa lata jeździliśmy regularnie, pomimo że równocześnie graliśmy przecież bardzo dużo koncertów. Trzeba było uzgadniać terminy, ale jeżeli za spektakl dostawałem dwieście złotych i zwrot kosztów, a za koncert dostawałem dziesięć razy tyle, to oczywiste było, co wybiorę. Skończyło się bodaj na stu dwudziestu spektaklach z moim udziałem. To dużo.

      O twoich aspiracjach do kultury wyższej świadczy też płyta „Człowiek, który chciał ukraść alfabet”, którą wydałeś z duetem producenckim Bitnix w 2006 roku. Wielokrotnie podkreślałeś, że to twój ulubiony album z twojej dyskografii, a przy tym jest to projekt, który był zdecydowanie zbyt ambitny jak na ówczesnego odbiorcę hip-hopu. Choćby to obrazuje, że przedkładasz sukces artystyczny nad komercyjny, bo pewnie gdybyś kalkulował…

      …to bym wydawał „Światła miasta” co roku. Zgadza się. Formalnie wydawcą „CKCUA” był Juzek [album wyszedł nakładem Frontline Records – przyp. red.]. Sprzedaliśmy ledwo trzy tysiące egzemplarzy i zbankrutowaliśmy. Zagraliśmy z tą płytą razem z chłopakami z Łąki Łan cztery koncerty, za które zapłaciłem sam. Było mi przykro, że włożyłem w ten materiał tak dużo pracy i czasu, a wszystko to poszło w zasadzie w próżnię. Niby recenzje były dobre, niby parę osób mnie pochwaliło za świetne teksty – ale komu ta płyta była potrzebna…?

      „Światła…” oraz „Eternia” były komercyjnymi sukcesami i zaowocowały graniem non stop; „Eternia” dodatkowo pozwoliła mi w miarę bezboleśnie wrócić na scenę. Mes mi kiedyś powiedział: „Wiesz, Lechu, co u ciebie cenię? To, że to nie ty przyszedłeś do tych ludzi, prosić ich o coś, tylko oni przyszli do ciebie i o coś poprosili”. I rzeczywiście tak było! Po latach to scena się ze mną pogodziła, a nie ja ze sceną. Nie było moim celem, żeby się przed kimś zrehabilitować, żeby coś naprawiać. Zdaję sobie sprawę ze wszystkich złych rzeczy, które zrobiłem, i być może nawet nie zasłużyłem na to, żeby pewne kwestie zostały odsunięte na bok. Może ten ostracyzm wobec mnie powinien być mocniejszy?…

      W kontekście tego, że było ci przykro po słabym przyjęciu „CKCUA”, zaskakujące jest, że kolejne solo, czyli „27”, wydałeś już rok później. Zaskakujące tym bardziej, że okres, kiedy powstawała ta płyta, też nie był dla ciebie różowy, długo szukałeś wydawcy…

      Byłem potwornie wkurwiony, bo dużo pisałem, dużo nagrywałem, czułem, że jestem w wysokiej formie lirycznej, a mimo to nie miałem odzewu z żadnego labelu, choć wysyłałem im demówki. Byłem już prawie pogodzony z myślą, że muszę wrócić do regularnej pracy, bo kończyły mi się oszczędności, koncertów grałem coraz mniej, a samemu tej płyty bym nie wydał, bo po „CKCUA” nie zaryzykowałbym po raz drugi. Był listopad 2006 roku, miałem gotową płytę i wciąż nie miałem wydawcy. Minął tydzień, drugi, czwarty, aż w końcu uznałem, że odezwę się do MyMusic, bo jeszcze tylko do nich nie napisałem. Momentalnie dostałem od Remika odpowiedź z zaproszeniem na rozmowę do Poznania. Pojechałem, pogadaliśmy i dowiedziałem się, że dają mi pełną wolność artystyczną i wszystko będzie zrobione tak, jak będę chciał. To był super układ, więc uznałem, że z odium „Eldo poszedł do MyMusic” jakoś sobie poradzę – tak jak wcześniej poradziłem sobie ze wszystkim innym. Ze wspomnianym przed chwilą Mesem jednak nieomal się o to nie pobiłem, bo w klubie wyleciał do mnie z tekstem, że jestem frajerem i że za poznańskie pieniądze płytę wydałem. „27” obroniło się jednak swoim poziomem. Po czasie cieszę się, że wszedłem w interesy właśnie z MyMusic, bo w Warszawie wszyscy chcieli mnie oszukać, a w Poznaniu Ordnung muss sein.

      Pozostając jeszcze przy tym etapie – pracując nad „CKCUA”, grając koncerty i występując w teatrze, dodatkowo jeszcze… studiowałeś. To ciekawe o tyle, że trudno mi sobie wyobrazić obecnie rapera, który osiągnąwszy jakiś poziom popularności i zarobków, jeszcze zawraca sobie głowę edukacją.

      Studiowałem wtedy filozofię na Uniwersytecie Warszawskim. Wcześniej jednak, od razu po liceum, poszedłem na socjologię, a następnie na nauki polityczne. Na filozofię wróciłem po kilkuletniej przerwie w studiowaniu, już jako świadomy człowiek, w 2005 roku. Ostatecznie jednak tego kierunku też nie skończyłem, bo uznałem, że dyplom nie jest mi potrzebny. Nie byłem zawiedziony studiami, tylko doszedłem do wniosku, że przez trzy lata przeczytałem książki, które chciałem przeczytać, porozmawiałem z ludźmi, z którymi chciałem porozmawiać – i to mi wystarczy. Poza tym lubię być do bólu uczciwy wobec tego, co robię. Jeżeli nie jestem w stanie poświęcać czemuś czasu, to nie chcę się tym zajmować na pół gwizdka. Gdy po premierze „27” zacząłem grać mnóstwo koncertów, w pewnym momencie okazało się, że nie mam szans na cokolwiek zdążyć. Miałem filozofię dialogu międzyreligijnego z profesorem Stanisławem Krajewskim i na dzień przed tym, jak miałem wygłosić referat, zorientowałem się, że to już jutro. Nie dlatego, że mi na tym nie zależało, tylko po prostu przez kilka dni byłem w sztosie nagrywania i koncertowania, przez co nie miałem czasu na nic więcej. Wcześniej z tego samego powodu po kilku latach zrezygnowałem z pracy w Wojskowej Akademii Technicznej. Przez rok mój dzień wyglądał tak, że wychodziłem na siódmą piętnaście do roboty, o piętnastej piętnaście kończyłem pracę, wsiadałem w autobus, o szesnastej trzydzieści zaczynałem zajęcia, które kończyłem o dwudziestej i godzinę później byłem w domu.

      Dlaczego tak długo pracowałeś w WAT?

      Z prostej przyczyny: potrzebowałem ubezpieczenia zdrowotnego. Miałem wtedy problemy z astmą i moja matka, mimo że zawsze bardzo mi kibicowała w twórczości, nalegała, żebym miał też etat. Poza tym mnie ta