jako technik w laboratorium komputerowym, kładliśmy sieci komputerowe… Przy okazji, jako najmłodszy stażem w wojsku: przynieś, podaj, pozamiataj. Tata nie przyczynił się do tego, że tam pracowałem; wręcz bardzo tego żałował, bo wiele osób odbierało to tak, jakby załatwił synowi robotę. Zarabiałem sześćset złotych na miesiąc na pełnym etacie.
W 2018 roku zakończył się u ciebie etap pod tytułem: zawodowstwo muzyczne, które trwało trzynaście lat.
Trzynaście lat nie byłem w żadnej strukturze pracy, ale de facto moje zawodowstwo muzyczne trwało lat osiemnaście, biorąc pod uwagę, że zarabiać z muzyki zacząłem zaraz po „Światłach miasta” w 2000 roku.
Ot tak wszystko zniknęło. Zawsze jednak zdawałem sobie sprawę, że taki moment w końcu nadejdzie. Większość widowni na koncertach to ludzie w wieku szesnaście–dwadzieścia lat. To jest constans, podczas gdy ja jestem coraz starszy i nie dziwię się, że między nastoletnim słuchaczem a czterdziestoletnim Eldoką nie ma punktów wspólnych. Nie mam więc do losu żadnych pretensji. Mam świadomość, że nie popełniłem takich evergreenów, za które ZAiKS becelowałby mi do końca życia, choć mam tam zarejestrowanych na tyle dużo piosenek, że regularnie coś mi spływa na konto. W mojej rapowej generacji nie braliśmy też takich pieniędzy za koncerty jak obecnie. Dziś po pierwszej płycie bierze się dychę za koncert, podczas gdy ja tyle zacząłem brać chyba po dwunastej. Wcześniej grałem za cztery–sześć tysięcy.
Mam jednak dwie ręce, dwie nogi i głowę na karku, więc jakkolwiek by nie wyglądała moja rzeczywistość, ja sobie w niej poradzę. Czy będę pracował jako mechanik rowerowy, czy będę pisał piosenki dla innych, czy napiszę książkę, czy będę próbował zacząć zarabiać na byciu przewodnikiem warszawskim – poradzę sobie. Nie mam powodów do narzekań i nie oszukuję się, że jestem nadal aktywnym muzykiem. Jeżeli w ciągu roku gram dwa koncerty – i to gościnnie w ramach projektu Albo Inaczej, bo przez rok nie dostałem żadnej propozycji koncertowej – i jeżeli płyta „Psi” sprzedała się w dziesięciu tysiącach egzemplarzy w dwa lata, a nie w piętnastu tysiącach w trzy miesiące jak kiedyś, to nie jestem aktywnym muzykiem. I nie mam problemu z zaakceptowaniem tego. Nie jest tak, że wracam do domu i płaczę, bo kiedyś byłem gwiazdą, a już nią nie jestem.
Rzucam hasło: sport. W ostatnich latach przez jakiś czas byłeś czynnym zawodnikiem rugby w AZS AWF Warszawa, a do tego bardzo intensywnie jeździsz na rowerze.
W wieku trzydziestu kilku lat wróciłem na poważnie do sportu, między innymi dlatego, że lekarze powiedzieli mi, że – nie wchodząc w szczegóły – w niedalekiej przyszłości być może będą musieli amputować mi nogę. W związku z tym nie mogłem sobie pozwolić na siedzący tryb życia, bo w konsekwencji mogłoby to się skończyć dla mnie przedwczesną śmiercią – a przecież chcę widzieć, jak moja córka dorasta. Teraz jest OK, ale trasę po „Zapiskach…” grałem na zastrzykach. W końcu kolega uznał: „Leszek, dawaj, idziemy na AWF” – i zacząłem grać w rugby. Czasu jednak nie oszukam. Gdy przyszli młodsi, silniejsi, sprawniejsi, zacząłem tracić miejsce w drużynie i przerzuciłem się na rower. Nie jestem zawodowcem, ale bardzo lubię to robić i po kilku latach udało mi się wejść na poziom, na którym jestem w stanie jeździć długodystansowe rajdy terenowe, co było moim marzeniem.
Krótko mówiąc, wróciłem do uprawiania sportu ze względu na zdrowie fizyczne, ale przy okazji też zdrowie psychiczne. Poza tym mam dużo więcej czasu niż kiedyś i postanowiłem go poświęcić nie na gnuśnienie i tycie, tylko na bycie aktywnym. W czterdziestym piątym roku życia chciałbym przejechać dużą trasę w Stanach Zjednoczonych, wododziałem Gór Skalistych, cztery tysiące siedemset kilometrów. Nie ukrywam też, że w rajdach terenowych istotny jest dla mnie ten aspekt, że jadę sam i sam muszę sobie na tej wyprawie poradzić, śpiąc na łonie natury. Głowę zawsze miałem mocniejszą od ciała, a przy długich dystansach ciało wcale nie jest ważniejsze od głowy. Długie dystanse to cierpliwość w znoszeniu bólu. Takie małe zwycięstwa i porażki sportowe; inna forma kryzysu wieku średniego.
Powiedziałeś, że aspekt samotności przy jeździe na rowerze jest dla ciebie bardzo istotny. Zanim zaczęliśmy nagrywać, przyznałeś z kolei, że jesteś pogodzony z tym, że spędzasz życie samotnie.
Mam przez to bardzo dużo czasu na to, żeby się zastanowić, co w życiu spierdoliłem, co jest moim prawdziwym celem, co jest naprawdę ważne… Nie mam problemu z tym, że nigdy nie radziłem sobie w relacjach międzyludzkich. Są ludzie, którzy koniecznie muszą mieć kogoś obok, bo inaczej źle się czują. Dla mnie ptak na niebie jest towarzystwem. Szum drzew jest towarzystwem. Od kiedy wróciłem do sportu, stałem się znacznie spokojniejszym człowiekiem i mniejszym cholerykiem. Zaakceptowałem prostotę świata i cieszą mnie czysta woda i suchy chleb.
Z wieloma ludźmi, z którymi żyłem, nie mam już kontaktu. Ani ja tego nie potrzebuję, ani ci ludzie. Z dawnych znajomości rapowych może trzy osoby stanowią dla mnie jakąś wartość ludzką – niech się obraża, kto chce, a ja po prostu nie jestem w stanie znieść kunktatorstwa i udawania. Ze świata rapowego moim przyjacielem na pewno mogę nazwać Pjusa, z którym jednak kontakt osobisty jest bardzo utrudniony, przez co nasze życia odsunęły się od siebie. Inny mój przyjaciel, z którym spędziłem wiele ostatnich lat, i najbliższy mi człowiek z ostatnio poznanych, czyli Daniel Drumz, mieszka w Krakowie i ma malutką córkę, więc nie widujemy się tyle, ile byśmy chcieli. Nigdy jednak nie szukałem koleżeństwa na siłę i nie próbowałem się łasić do ludzi.
Domyślam się, że na relacje międzyludzkie i samotność w dużym stopniu wpływa zespół Aspergera, na które to zaburzenie cierpisz. Jak funkcjonujesz z nim na co dzień?
Asperger w pewien sposób jest supermocą, bo niektóre rzeczy przychodzą człowiekowi dużo łatwiej. Dla mnie wszystko, co ma struktury, jest banalne: języki obce, pisanie tekstów, melodia… Jak w szkole rozwiązywaliśmy długie równania arytmetyczne, ja tylko patrzyłem na nie i znałem wynik; dla mnie to jest przezroczyste, ale trudno mi to wyjaśnić komuś, kto Aspergera nie ma. Oczywiście tak było tylko wtedy, jak chciałem się skupić, bo z powodu lenistwa klasówki z matmy w barterze za klasówki z historii rozwiązywał zazwyczaj mój kolega z ławki.
Wybór pasji życiowej, czyli publiczne wykonywanie czegoś, był dla mnie świetną terapią i pozwolił radzić sobie w życiu, bo ja najchętniej z drugim człowiekiem rozmawiałbym w ten sposób, żeby nie musieć w ogóle na niego patrzeć. Przez wiele lat miałem również kłopoty z kontaktem fizycznym; jakikolwiek dotyk powodował u mnie potężny dyskomfort. Podobnie kontakt wzrokowy: dziś już nie stanowi dla mnie problemu, ale kiedyś stanowił gigantyczny. Dzięki rapowi przestałem się „wyłączać” i zdecydowanie rzadziej mam odruchy kataleptyczne. Do tego nie potrafię być koncyliacyjny i nie umiem działać na zasadach kompromisu. Nie lubię ludzi, ale nie chodzi o to, że kimś gardzę lub uważam, że ktoś jest gorszy ode mnie; nie mam po prostu ludzkiej potrzeby stadniny. Swoich znajomych policzę na palcach obu rąk. Jestem bardzo apodyktyczny, jeśli chodzi o kwestie formalne, co często prowadzi do awantur; nienawidzę nieprzestrzegania ustalonych reguł.
Tak więc – są minusy, ale w Aspergerze widzę zdecydowanie więcej plusów. Jedyne, co bym sobie odjął z Aspergera, to nadwrażliwość i wszelkie natręctwa. Trzeba też zwalczać ksobność, czyli odnoszenie rzeczywistości do siebie. Ludzie często mówią, że to „brak dystansu” – ale ja nie jestem w stanie do końca tego przeskoczyć, choć radzę sobie z tym już dużo lepiej niż przed laty. Wydaje mi się, że mnie pomaga też to, że naprawdę czuję, że osiągnąłem w życiu sukces. Biorąc pod uwagę, kim byłem za dzieciaka i jak wydawało mi się, że będzie wyglądać dorosłość, uważam, że osiągnąłem ogromny sukces. Współczuję ludziom, którzy mają Aspergera i nie osiągnęli założonych celów, bo to musi być strasznie frustrujące. Trzeba również bardzo uważać na używki – szczególnie na substancje, które są dla ośrodkowego układu nerwowego depresantem, bo wtedy wszystkie lęki i strach są razy milion.
U