miałem już mocno hiphopowe: deskorolka mocno, mocno Wu-Tang, mocno myślenie o graffiti…
Po roku wróciłem do Polski jeszcze bardziej zepsuty. Byłem tak głodny życia po czterech miesiącach izolacji – ale jaki to był zdrowy czas, bez papierosków, bez zioła! – że nie zaliczyłem pierwszego roku szkoły średniej. Zachłysnąłem się wolnością, a do tego zaczynałem już na poważnie swoją krucjatę grafficiarską. Coś tam jednak do liceum chodziłem, choć priorytety miałem raczej inne. Dziewczyny ładne, koleżkowie fajni; wesoło było. W końcu wziąłem się w garść, skończyłem ogólniaka i zdałem maturę, cały czas jednak szlifując zajawki, które są ze mną do dziś. Potem nawet poszedłem na studia, myśląc, jak tu się nie narobić i zdobyć dyplom. Studiowałem turystykę na AWF – ówcześnie WSTiR – ale wytrzymałem tylko dwa lata. Wszystko jest jednak umowne, względne, dlatego mianuję się doktorem. Jestem dr Ero.
JB: Napomknąłeś o krucjacie grafficiarskiej. Rozwińmy sobie ten wątek.
Będąc dzieckiem, uwielbiałem rysować i zawsze interesował mnie komiks. Rysowanie dowolnych kształtów sprawiało mi przyjemność. Zajawka na graffiti wzięła się z kolei z cichej i nieświadomej fascynacji kaligrafią. Fascynowało mnie też kung-fu, które chłonąłem przez filmy. Bruce Lee robił w mojej wyobraźni niesamowite wygibasy. Połączyłem kropki: Bruce Lee–Chiny–kaligrafia – i się zaczęło. Na co nudniejszych lekcjach rysowałem literki, chmurki, mordki. W domu wieczorami to samo, przerysowywałem postaci z kreskówek Hanna-Barbery.
Jak zaczynałem malować, graffiti było zajawką mocno undergroundową. Zdobyć farby to nie było takie hop-siup. Tym niemniej, gdy jako dwunastolatek zobaczyłem jakiś skejtowy wzorek – trudno to nawet nazwać graffiti, ale jego estetyka była ciekawa – namalowany na murku, pomyślałem: „Ale to jest zajebisty wzorek! Ja też chcę taki zrobić!”. No, i robiłem sobie różne wzorki. Pamiętam też, jak zobaczyłem ścianę na SP nr 106, gdzie w ’96 roku odbył się pamiętny jam [według informacji z książki „Graffiti Goes East” był to pierwszy ogólnowarszawski jam graffiti – przyp. red.]. Nie było mnie na nim, bo przebywałem wówczas w Stanach, ale gdy ujrzałem te prace, zobaczyłem, że w Polsce ma to wszystko ręce i nogi, idzie w dobrą stronę. Podpaliłem się tym, aż w końcu wymyśliłem bardzo solidny fundament swoich liter. Mimo że robię klasyczne rzeczy, to każdy, kto kuma graffiti, jak spojrzy na moje prace, powie, że mam charakterystyczny styl.
BS: Jak byś ten styl określił?
Określiłbym go zajebiście! Nie chcę się stawiać na pozycji kogoś, kto jest worldwide known, ale – będąc w 2013 roku w Nowym Jorku na nieistniejącym już kultowym spocie 5 Pointz – legendarny Meres powiedział, że kojarzy moje litery. Pamiętam również, jak w ’99 albo 2000 roku któryś z ziomków-obieżyświatów-writerów wspomniał mi, że widział mojego niekulawego Herska w jednym z rosyjskich magazynów – a tamtejsza scena też jest przecież solidna.
Mój styl to bielański, Erosowy semi-wildstyle. Myślę, że parę osób ze mnie czerpało, ale każdy później poszedł w swoją stronę. Mnie zawsze inspirował Nowy Jork, klasyczne liternictwo, a do tego uwielbiam duże cycki i marihuanę (śmiech).
JB: Na samym początku rozmowy wspomniałeś Dra Rety, który wprowadził cię w świat graffiti.
Mieszkaliśmy w tym samym bloku – ja na szóstym piętrze, a on na dwunastym. Na początku pisał Lumpo. Gdy się przeprowadziłem, nadal często go widywałem. Byłem przy nim gówniarzem, ale zawsze był dla mnie miły i – umówmy się – na stylu to on się znał. Nigdy, co prawda, nie szedłem w jego klimaty, ale szanowałem jego estetykę, zachowanie pewnych obowiązujących w graffiti norm i niemiecką precyzję. Bardzo się cieszę, że miałem na Bielanach takich wujków, którzy wprowadzali mnie w nowy świat.
Muszę też wspomnieć oczywiście o ekipie NBK, czyli Wzorowym i Rzemyszu, którzy – podobnie jak Dr Rety – są bielańskimi pomnikami graffiti. Panowie są założycielami JWP, do którego zostałem zaproszony w 1996 roku przez Nizora; w międzyczasie poznałem też Kosiego. Moją pierwszą ekipą była jednak BDR, którą założyłem z Fosterem i chłopakami z Chomiczówki. Różne były rozwinięcia tej nazwy – między innymi Boże Daj Rozum. Później stworzyliśmy jeszcze ASC, czyli All Star Crew, które w zasadzie było tym samym, co JWP, więc w końcu uznaliśmy, że bez sensu jest klepać dziesięć różnych napisów i zjednoczyliśmy się pod wspólnym szyldem JWP. Ta ekipa miała i nadal ma wielu członków, choć nie wszyscy malowali. Z czasem dobiły do nas nowe frakcje: ziomale z 4MA czy Meat i Goal.
Dołączając do JWP, byłem najmłodszy ze wszystkich, ale to nie oznacza, że mieliśmy jakiś kącik, w którym reszta dzieliła się ze mną wiedzą. Oni robili dobrze, to i ja miałem robić dobrze. Nikt za mnie nie rozkminił końcówek, nikt mi nie pokazał, jak rękę trzymać, jak robić proste kreski i w jaki sposób fajnie się prószy. Do tego się dochodziło samemu, ale fajnie, że miałem na osiedlu tylu ziomali zajawionych tym, co ja. Rywalizacja nas napędza – chcemy zaimponować ludziom, z którymi spędzamy czas. Rozwijamy się i szukamy ciekawych rozwiązań, żeby wnieść coś nowego. Kiedy widziałem więc, że ktoś fajnie maluje, to starałem się malować równie fajnie, a najlepiej – jeszcze fajniej. To było zdrowe. Na Bielanach mieszkali writerzy, którym warto było imponować, i narodziły się tu poważne legendy warszawskiej sceny. Dołożyłem do tego swoją małą cegiełkę i cały czas ją dokładam. Ludzie, których miałem przyjemność spotkać na swojej drodze, to ludzie ambitni i niepokorni. Oni wszyscy zawsze byli najlepsi. Ale to dobrze. Śmiało mogę mówić, że uczyłem się od najlepszych. Nie czuliśmy przed nikim wstydu.
BS: Jaką akcję z pierwszych lat malowania najlepiej pamiętasz?
Mogę opowiedzieć zabawną historię z bodajże ’96 roku, kiedy to już biegałem po dachach, zajezdniach, tunelach. Otóż obok Cmentarza Wawrzyszewskiego, na skrzyżowaniu od zawsze stoi budyneczek z fajnie wyeksponowaną ścianą. Wiedziałem, że będzie lekkim przypałem tam malować, ale poszedłem na bezczelnego. Wziąłem ze sobą Bartka, kolegę starszego ode mnie o trzy lata. Robiłem chroma, ale miałem jakieś gówniane, wodniste farby, co nie ułatwiało mi zadania. Gdybym malował wtedy takimi farbami, jakie teraz są dostępne, i nałożyłbym na nie fat capy, to bym to zrobił raz-dwa, a tak męczyłem tę pracę z czterdzieści minut. Kolegę poprosiłem, żeby patrzył na ulicę i obcinał, czy nic nie jedzie. On jednak, zamiast patrzeć się na ulicę, patrzył, co ja se tam maluję, bo to jednak było ciekawsze. Jak się zorientowałem, że policja jest już praktycznie pod ścianą, to Bartek krzyknął: „Michał, uciekaj!”. Checker na minus pięć (śmiech). Jako młody, sprawny człowiek zacząłem uciekać, ale ostatecznie dogonili mnie swoim Polonezem. Dostałem opierdol, ze dwa liście – i na komisariat, skąd odebrał mnie ojciec. Nie było jednak żadnej gadki, tylko: „Tak, to mój syn, dobra, na razie”.
Wtedy pisałem jeszcze Cosmo, które było moją pierwszą ambitną ksywą writerską. Któregoś razu Dr Rety powiedział mi jednak, że Easy – który pisał również Nascar; rewelacyjne tagi – też tak pisze, więc w końcu zrezygnowałem z tej ksywy. Po drodze pisałem jeszcze różne rzeczy, między innymi Duh, ale Eros stał się już docelowym imieniem. To imię miało być imieniem, które wszyscy znają.
JB: I cel swój osiągnąłeś, bo cała grafficiarska Polska poznała twoje imię. Stało się tak również dzięki temu, że współtworzyłeś bodaj najbardziej legendarną warszawską grupę, czyli WTK.
Byliśmy mocno zbratani z RA, WC czy DSE, czyli ekipami, które w konsekwencji stworzyły trzon WTK. Znaliśmy się z imprez, ze wspólnych malowań i różnych innych przygód. To był rok 1999. Pamiętam, jak pod Pałacem Kultury podszedł do mnie Winz i powiedział, że formuje się właśnie taka ekipa, o czym wiedzieli tylko wtajemniczeni. Sam dowiedziałem się o tym dzień wcześniej, jak Kosi mi napomknął, że dołączył do WTK. No, więc w trakcie jakiejś imprezy podbił do mnie Winz i powiedział: „Siema, ziomek, jest nowa ekipa, dawaj, zapraszamy,