jedyne ramiona, które ją obejmowały, to była jedyna osoba, która sprawiała, że Tully czuła się bezpieczna. Dziewczynka nagle poczuła strach.
– Babciu? – zapytała, przytulając się do niej. – Co się dzieje?
– Idziesz ze mną – powiedziała mama, chwytając framugę drzwi, żeby złapać równowagę.
Babcia wzięła wnuczkę za ramiona i lekko ścisnęła.
– Znasz nasz numer telefonu i adres, tak? Zadzwoń, jeśli się czegoś przestraszysz albo będzie źle. – Płakała.
Widok silnej i spokojnej babci, która płacze, przeraził i zdezorientował Tully. Co się dzieje? Czy zrobiła coś nie tak?
– Przepraszam. Babciu, ja…
Matka zawróciła, chwyciła ją za ramię i mocno potrząsnęła.
– Nigdy, ale to nigdy nie mów „przepraszam”. To żałosne. Chodź.
Wzięła Tully za rękę i pociągnęła w stronę drzwi.
Dziewczynka, potykając się, ruszyła za nią. Z domu, po schodkach i na drugą stronę ulicy, do pordzewiałego volkswagena busa pokrytego kwiatowymi kalkomaniami i z wymalowaną na boku gigantyczną żółtą pacyfką.
Drzwi się otworzyły i z wnętrza pojazdu wypłynął szary dym. Przez ten mętny tuman Tully dostrzegła w środku trzy osoby. Czarny mężczyzna z olbrzymim afro przewiązanym czerwoną bandaną siedział za kierownicą. Z tyłu znajdowała się kobieta w kamizelce z frędzlami i spodniach w pasy, z brązową chustką na jasnych włosach, a obok niej mężczyzna w dzwonach i wyświechtanym T-shircie. Podłogę busa wyściełała włochata brązowa wykładzina, na której walały się fajki, puste butelki po piwie, opakowania po jedzeniu na wynos i taśmy szpulowe.
– To mój dzieciak, Tallulah – oznajmiła mama.
Tully nie zaprotestowała, ale nienawidziła, gdy zwracano się do niej pełną wersją imienia. Powie to mamie później, kiedy będą same.
– Ale czad – rzucił ktoś.
– Jak dwie krople wody, Dot. Odlot.
– Wsiadać – burknął kierowca. – Spóźnimy się.
Mężczyzna w brudnym T-shircie pochylił się, chwycił Tully w pasie i wciągnął ją do busa. Dziewczynka ostrożnie przycupnęła na podłodze. Mama wspięła się do środka i zatrzasnęła drzwi. Bus pulsował jakąś dziwną muzyką. Tully zdołała wyłapać tylko kilka słów: something happening here… Dym rozmywał kontury, trudno było zaczepić o cokolwiek wzrok.
Tully przesunęła się bardziej w kąt, żeby zrobić mamie koło siebie miejsce, ale ona usiadła obok kobiety w chustce. Natychmiast zaczęły rozmawiać o świniach, marszach i o jakimś Kent[2]. Tully nic z tego nie rozumiała, a dym sprawiał, że kręciło jej się w głowie. Gdy mężczyzna obok zapalił swoją fajkę, westchnęła rozczarowana. Usłyszał to i odwrócił się w jej stronę. Dmuchnął chmurą szarego dymu prosto w jej twarz i uśmiechnął się.
– Wyluzuj, mała.
– Zobacz, jak moja matka ją ubiera – stwierdziła z goryczą mama. – Jak jakąś lalkę. Jak ma być prawdziwa, skoro nie może się pobrudzić?
– Racja, Dot – odpowiedział mężczyzna, wydmuchując dym i odchylając głowę do tyłu.
Wtedy mama po raz pierwszy spojrzała na Tully. Spojrzała tak naprawdę.
– Zapamiętaj, dzieciaku. Życie nie polega na gotowaniu, sprzątaniu i niańczeniu dzieci. Życie to wolność. Robienie tego, co chcesz. Możesz, kurwa, zostać prezydentem Stanów Zjednoczonych, jeśli zechcesz.
– Przydałby się nowy prezydent, to na pewno – wtrącił kierowca.
Kobieta w chustce poklepała mamę po udzie.
– Tak właśnie jest. Podaj mi to bongo, Tom. – Zachichotała. – Hej, prawie mi się zrymowało.
Tully zmarszczyła brwi, czując w głębi brzucha nowy rodzaj wstydu. Myślała, że wygląda ładnie w tej sukience. I wcale nie chciała zostać prezydentem. Chciała być baletnicą.
Ale najbardziej pragnęła tego, żeby mama ją kochała. Przesuwała się w bok, aż znalazła się na tyle blisko, by móc jej dotknąć.
– Wszystkiego najlepszego – powiedziała cicho, sięgając do kieszeni. Wyciągnęła naszyjnik, nad którym tyle pracowała i tyle się męczyła, naprawdę, ciągle naklejała brokat, choć inne dzieci już dawno poszły się bawić. – Zrobiłam to dla ciebie.
Mama złapała naszyjnik i zacisnęła na nim palce. Tully czekała i czekała, aż podziękuje i go założy, ale nie zrobiła tego. Siedziała tam tylko, kołysząc się do muzyki i rozmawiając z przyjaciółmi.
Tully w końcu zamknęła oczy. Z powodu tego dymu chciało jej się spać. Przez większość życia tęskniła za mamą, ale nie tak, jak się tęskni za zgubioną zabawką czy przyjaciółką, która przestała przychodzić się pobawić, bo coś jej się nie spodobało. Tęskniła tak naprawdę. Zawsze to czuła w środku, tę pustą przestrzeń, która doskwierała w ciągu dnia i szarpała bólem w nocy. Tully obiecywała sobie, że jeśli mama kiedykolwiek wróci, to będzie bardzo grzeczna. Idealna. Cokolwiek złego zrobiła albo powiedziała, naprawi to. Najbardziej na świecie pragnęła sprawić, żeby mama była z niej dumna.
Jednak w tej chwili nie wiedziała, co robić. W jej marzeniach zawsze odchodziły razem, tylko we dwie, trzymając się za ręce. „Już jesteśmy” – mówiła jej mama ze snów, gdy wspinały się na wzgórze do swojego domu. „Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej”. A potem całowała Tully w policzek i szeptała: „Tak bardzo za tobą tęskniłam. Nie było mnie, bo…”.
– Tallulah, obudź się.
Tully gwałtownie się zerwała. Łupało ją w głowie i bolało w gardle. Gdy próbowała zapytać, gdzie są, tylko zachrypiała. Wszyscy się roześmiali i wysypali się z busa rozbawieni.
Na ruchliwej ulicy w centrum Seattle pełno było ludzi, którzy śpiewali, krzyczeli i trzymali tablice z napisami: CZYŃCIE MIŁOŚĆ, NIE WOJNĘ albo: NIE, DO DIABŁA, NIE JEDZIEMY. Tully nigdy nie widziała tylu osób w jednym miejscu.
Mama wzięła ją za rękę i przyciągnęła do siebie.
Resztę dnia wypełnił Tully widok ludzi wykrzykujących slogany i śpiewających jakieś pieśni. Cały czas była przerażona, że wypuści dłoń matki, a tłum porwie ją ze sobą. Nie poczuła się lepiej, gdy pojawili się policjanci, bo mieli broń przy pasach, pałki w rękach i plastikowe tarcze, które zasłaniały ich twarze.
Ale tłum tylko szedł, a policja tylko patrzyła.
Gdy zaczęło się ściemniać, Tully była zmęczona i głodna i bolała ją głowa, ale szli cały czas, kolejnymi ulicami. Tłum się zmienił; nie było już tablic, tylko picie. Od czasu do czasu docierały do niej jakieś urywki rozmów i zdania, ale nic z tego nie rozumiała.
– Widzieliście te świnie? Mieli ochotę powybijać nam zęby, ale my zachowaliśmy spokój, chłopie. Nie mogli nas tknąć. Hej, Dot, oddaj już tego skręta.
Wszyscy wkoło zaśmiali się, a mama najgłośniej. Tully nie rozumiała, co się dzieje, i okropnie bolała ją głowa. Tłum gęstniał wokół nich, ludzie cieszyli się i tańczyli. Skądś zaczęła dobiegać muzyka.
I wtedy nagle poczuła, że jej dłoni nikt nie trzyma.
– Mamo! – krzyknęła.
Żadnej odpowiedzi. Nikt się do niej nie odwrócił, choć wokół było mnóstwo ludzi. Przepychała się między nimi, wołając mamę, aż zabrakło jej tchu. Postanowiła