przyjaciółmi stały się książki. Przeczytała Władcę pierścieni tyle razy, że mogła recytować całe strony z pamięci. Nie jest to umiejętność, dzięki której zyskiwałoby się popularność.
Wstała z łóżka z westchnieniem. W malutkiej łazience, na którą niedawno przerobiono garderobę, wzięła szybki prysznic i zaplotła długie jasne włosy w warkocz, a potem założyła kanciaste okulary w rogowych oprawach. Były beznadziejnie niemodne – teraz fajne dzieciaki nosiły okrągłe bez oprawek – ale tata powiedział, że na razie nie stać ich na nowe.
Na dole podeszła do tylnych drzwi, podwinęła nogawki dzwonów i włożyła olbrzymie czarne gumowce, które stały na betonowych schodkach. Poruszając się niczym Neil Armstrong, przeszła po głębokim błocku do szopy za domem. Ich stara klacz przykuśtykała do ogrodzenia i zarżała na powitanie.
– Hej, Miodunko – powiedziała Kate, dorzuciła siana i podrapała konia po aksamitnym uchu. – Tęskniłam za tobą – dodała i to była prawda.
Dwa lata temu były nierozłączne. Kate jeździła na swojej klaczy przez całe lato i zdobyły mnóstwo nagród na Festynie Hrabstwa Snohomish.
Ale wszystko się zmienia. Kate już to wiedziała. Koń mógł się nagle zestarzeć i okuleć. A przyjaciółka równie szybko mogła stać się obcą osobą.
– Pa! – Poczłapała z powrotem po ciemnym błocie podjazdu na ganek i zostawiła tam brudne gumiaki.
Gdy otworzyła drzwi, trafiła w sam środek pandemonium. Mama stała przy kuchence w wypłowiałej kwiecistej podomce oraz kosmatych różowych kapciach i paląc mentolowego papierosa Eve, wylewała ciasto na prostokątną elektryczną patelnię. Sięgające ramion brązowe włosy związała w dwa cienkie ogonki kawałkami jaskraworóżowej wstążki.
– Nakryj stół, Kate – powiedziała, nie patrząc na nią. – Sean! Schodź na dół!
Kate zrobiła, co jej kazano. Ledwo skończyła, a matka już stała przy niej i nalewała mleko do szklanek.
– Sean, śniadanie! – zawołała znowu w stronę schodów. Tym razem dodając magiczne słowa: – Nalałam mleko.
W ciągu kilku sekund ośmioletni Sean zbiegł po schodach i dotarł do beżowego stołu z kropkowanego laminatu. Zachichotał, gdy potknął się o szczeniaka labradora, który niedawno dołączył do rodziny.
Kate już miała usiąść na swoim zwykłym miejscu, ale przypadkiem zerknęła przez kuchnię do salonu. Przez duże okno nad kanapą zobaczyła coś, co ją zaskoczyło: na podjazd naprzeciwko wjeżdżał volkswagen bus.
– No, no.
Wzięła swój talerz i stanęła przy oknie salonu. Popatrzyła na trzy akry ich ziemi i dom naprzeciwko. Był niezamieszkany, odkąd ktokolwiek pamiętał.
Usłyszała za sobą kroki matki; głośne na udającym podłogę z cegły linoleum w kuchni i ciche na zielonej jak mech wykładzinie salonu.
– Ktoś się wprowadza naprzeciwko – oznajmiła.
– Naprawdę?
Nie. Zmyślam.
– Może będzie tam dziewczynka w twoim wieku. Byłoby miło, gdybyś miała przyjaciółkę.
Kate zagryzła wargi, żeby nie powiedzieć czegoś niemiłego. Tylko matkom się wydaje, że w gimnazjum łatwo zawrzeć przyjaźń.
– Wszystko jedno. – Odwróciła się gwałtownie i zabrała talerz na korytarz, żeby w spokoju dokończyć śniadanie pod obrazem przedstawiającym Jezusa.
Tak jak się spodziewała, mama przyszła za nią. Stanęła pod wytapetowaną ścianą z Ostatnią wieczerzą i nic nie mówiła.
– Co? – warknęła Kate, gdy już nie mogła dłużej wytrzymać.
Westchnienie mamy było tak ciche, że ledwo słyszalne.
– Dlaczego ostatnio ciągle się sprzeczamy?
– To ty zaczynasz.
– Mówiąc „dzień dobry” i pytając, „co słychać”? No doprawy, wredna ze mnie wiedźma.
– Ty to powiedziałaś.
– Wiesz, że to nie moja wina.
– Co?
– To, że nie masz przyjaciół. Gdybyś…
Kate odeszła. Na Świętego Judę, jeszcze jedna gadka w stylu „gdybyś się bardziej postarała”, a puści pawia. Na szczęście – choć ten jeden raz – mama za nią nie poszła, tylko wróciła do kuchni i zawołała:
– Pośpiesz się, Sean. Autobus szkolny Mularkeyów odjeżdża za dziesięć minut.
Brat Kate zachichotał. Kate przewróciła oczami i poszła na górę. Co za obciach. Dlaczego jej brat codziennie śmieje się z tego samego durnego dowcipu? Odpowiedź przyszła jej do głowy błyskawicznie: bo ma przyjaciół. A dzięki przyjaciołom życie staje się prostsze.
Schowała się w swoim pokoju i czekała, aż usłyszy dźwięk silnika starego forda kombi. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnęła, była podwózka do szkoły przez mamę, która wołała głośno „do widzenia” i wymachiwała rękoma niczym uczestniczka teleturnieju Dobra cena. Każdy wie, że bycie podwożonym do szkoły przez rodziców to towarzyskie samobójstwo. Usłyszawszy powolny chrzęst opon na żwirze, zeszła na dół, pozmywała naczynia, zebrała swoje rzeczy i wyszła z domu. Świeciło słońce, ale padający zeszłej nocy deszcz pozostawił na podjeździe kałuże wielkości samochodowych opon. Staruszkowie w sklepie żelaznym już pewnie gadają o powodzi. Błoto lepiło się do grubych podeszew podrabianych butów Earth, więc Kate szła bardzo wolno. Tak się starała nie pobrudzić tęczowych skarpetek, że dotarła aż do końca podjazdu, zanim zauważyła dziewczynę stojącą pod drugiej stronie ulicy.
Była piękna. Wysoka, z dużym biustem, długimi, kręconymi, kasztanowymi włosami i twarzą księżniczki Karoliny z Monako: jasna cera, pełne usta i długie rzęsy. I to jej ubranie: dżinsy dzwony z niskim stanem zapinane na trzy guziki, z kolorowymi wstawkami na dole, które maksymalnie poszerzały nogawki; buty na korkowej platformie z dziesięciocentymetrowymi obcasami, a do tego różowa marszczona bluzka o ludowym kroju z rozszerzanymi rękawami, która odsłaniała co najmniej pięć centymetrów brzucha.
Kate przytuliła książki do piersi, żałując, że nie wycisnęła wczoraj wieczorem pryszczy. I że ma zwykłe dżinsy Sears Rough Riders.
– Cz-cześć – powiedziała, zatrzymując się po swojej stronie drogi. – Autobus staje tutaj.
Czekoladowobrązowe oczy, mocno podkreślone czarnym tuszem i błyszczącym niebieskim cieniem do powiek, popatrzyły na nią, niczego nie zdradzając.
Właśnie wtedy nadjechał autobus. Skrzypiąc i zgrzytając, zatrzymał się z szarpnięciem. Chłopak, w którym się kiedyś podkochiwała, wystawił głowę przez okno i krzyknął:
– Hej, Kootie, już po powodzi. – I się roześmiał.
Kate pochyliła głowę i wsiadła do autobusu. Klapnęła na swoje zwykłe miejsce na przodzie – sama – i trzymała głowę schyloną, czekając, aż nowa dziewczyna ją minie, ale nikt się nie zjawił. Gdy drzwi zamknęły się z łoskotem i autobus gwałtownie ruszył, odważyła się obejrzeć na drogę.
Najatrakcyjniejszej dziewczyny na świecie nigdzie nie było widać.
Tully od razu czuła, że tu nie pasuje. Tego ranka przez dwie godziny wybierała ubranie – strój godny magazynu „Seventeen” – i nic jej nie odpowiadało.
Gdy przyjechał szkolny autobus, podjęła błyskawiczną decyzję. Nie pojedzie do szkoły w tych